Andrzej Alicki - Moje wspomnienia z Marcinkowa
Andrzej Alicki - Moje wspomnienia z Marcinkowa

"W mojej rodzinie panował obsesyjny lęk przed wyprawami nad jeziora. Liczne przypadki utonięć powodowały, że rodzice kategorycznie zabraniali mi zabaw nad jeziorami. Wszystkie moje wypady nad wodę miały charakter nielegalny – oficjalnie chodziłem grać w piłkę."

 

Kontynuujemy akcję z poprzednich lat i zbieramy powojenne zdjęcia oraz historie związane z Mrągowem i okolicą. Pan Andrzej Alicki podzielił się już z nami wspomnieniami ze swojego dzieciństwa i młodości spędzonej w Mrągowie. Teraz zapraszamy do lektury wspomnień z Marcinkowa z lat 1954-1957.

"Naukę szkolną rozpocząłem w Marcinkowie, prawie dzielnicy Mrągowa. Moją pierwszą wychowawczynią była pani Krystyna Truszkowska. Niezwykle urodziwa kobieta, którą po latach pod innym nazwiskiem spotykałem już w Mrągowie. Spotkałem się z opinią, że prawie we wszystkich wspomnieniach pierwsza nauczycielka to piękna osoba. 

W roku 1956 dopuszczalne jeszcze były w szkołach kary cielesne, tzw. łapy. Czym popadło. Ja otrzymałem je przykrywką drewnianego piórnika. Nie pamiętam za co, bo byłem na ogół grzeczny. Może za wypalone papierosem oblicze Stalina w moim „Elementarzu” Falskiego. Wypalił je mój stryj zaraz po radosnym powitaniu przez rodzinę po jego powrocie z karnej służby w kopalni. Łapy odczuł też mój sąsiad z ławki, Heinz Schultz. Może zagadaliśmy się na lekcji, bo Heinz był też moim sąsiadem z kamienicy. Właścicielem jej był ojciec Heinza i jego młodszego brata Udo. 

Rodzina Schultzów mieszkała na piętrze, a parter zajmowali Kugisowie i my. Pani Kugisowa to był anioł i w tym duchu wychowywała swoich synów, Alfreda i Kurta. Nie wiem, kiedy wyjechali do Niemiec, bo my wyprowadziliśmy się w roku 1957 na Zydlągi, czyli ul. Krasińskiego na przedmieściach Mrągowa, a moje łóżko było ostatnim łóżkiem w mieście. 

Warto krótko wspomnieć o właścicielach kamienicy, która do dziś, chociaż nieco podniszczona, stoi u wlotu do Marcinkowa od strony Mrągowa. Stary Schultz, jak go wtedy nazywaliśmy, był cukiernikiem. Wyjeżdżał rowerem do pracy w Mrągowie wczesnym rankiem, a wracał późnym popołudniem. Gdy był w robocie, frau Schultzowa schodziła na dół i wołała mnie, bym przyszedł pobawić się z Heinzem i Udo. Gdy zbliżała się pora powrotu z pracy starego Schultza, słyszałem: „Andziej, idź do domu, ojciec zaraz przyjedzie z pracy”. Chyba mnie nie lubił, bo kiedyś pogonił mnie z widłami. Pewnie nie był też zadowolony z narzuconych mu przez władze powiatowe lokatorów. Krążyły też ponure opowieści o wojennej przeszłości właściciela, ale nigdy nie próbowałem ich weryfikować. Nieraz bywało tak, że najbliższa rodzina nie znała przeszłości swojego bliskiego. Utrwaliło mi się w pamięci wrażenie, że pani Schultzowa bała się własnego męża. Nigdy nie widziałem ich razem. Prawie nie wychodziła na podwórko, wiecznie krzątała się w kuchni. Chyba mnie lubiła, bo nawet kiedyś zaprosiła na wspólną wyprawę, by posprzątać groby krewnych, którzy spoczywali na ewangelickim cmentarzu między Marcinkowem a Mrągowem. Nawet bliżej Mrągowa, bo po kilku latach okazało się, że niemal sąsiaduje z naszym polem przy ulicy Krasińskiego. Pani Schultzowa dużo opowiadała o swoich przodkach, ale nie została mi w pamięci żadna historia.

Nasze dziecięce zabawy w Marcinkowie nie były wyszukane. Między zabudowaniami ukrywaliśmy się w „chowanego”, skakaliśmy „w klasy”, a niekiedy na gapę udawało się nam uczestniczyć w seansach kina objazdowego, które przyjeżdżało do sali na zapleczu sklepu spożywczego. Ze zgrozą wspominam zimowe zabawy na bagnie z drugiej strony ulicy w Marcinkowie. Ta zgroza była mi obca, gdy w wieku pięciu lat skakałem w zawody z kolegami z kępy na kępę lekko zamarzniętego bagniska. Jako najstarszy z rodzeństwa wymykałem się cichcem z domu. Pewnie po którymś przemoczeniu mocno zachorowałem i naukę w pierwszej klasie rozpocząłem z parotygodniowym opóźnieniem.

Kilka domów za naszą, a właściwie Schultzów, kamienicą znajdowała się kuźnia. Jej właściciel, pan Borys, przyjaźnił się z moim ojcem i często bywaliśmy przez sąsiadów goszczeni w wolne od pracy dni. W dni powszednie lubiłem przesiadywać w kuźni i słuchać odgłosu kutego żelaza, które było żarzone nad paleniskiem. Podkowy pan Borys wyrabiał sam. Potem zagiętym nożem odcinał część końskiego kopyta i przybijał kwadratowymi hufnalami metalową podkowę. Zapach rozgrzanego metalu czuję do dziś. 

Niedaleko za podwórkiem z kuźnią znajdowała się piekarnia, z której dochodziły ponętne zapachy. Ponieważ piekarz był dobrym znajomym mojego ojca, niekiedy byłem wysyłany po świeży chleb, podawany mi na drewnianej łopacie prosto z pieca.

Dorośli w Marcinkowie najwyżej cenili przybytek nazywany gospodą. Od czasu do czasu przychodziłem tam z metalową kanką, do której bufetowa wlewała jakiś płyn, który zanosiłem do domu. Należność regulował potem mój ojciec. Prawie naprzeciw gospody znajdował się sklep spożywczy o poszerzonym asortymencie. Utkwił mi w pamięci zapach mydła, który uderzał zaraz po wejściu do niego. Ale najgłębiej w moją pamięć wryła się śliwka w czekoladzie, którą zakupiłem za 1,65 zł przez kogoś z rodziny mi podarowane. W podwórku za sklepem istniała obszerna sala, którą wykorzystywano na seanse filmowe lub zabawy. Nieraz z kolegami tam się wkradaliśmy.

Lubianym przez mieszkańców Marcinkowa miejscem wypoczynku było jezioro o nazwie Dzwonek. Na nim usiłowałem po raz pierwszy nieudolnie pływać z wykorzystaniem szerokich ojcowskich pleców. W mojej rodzinie panował obsesyjny lęk przed wyprawami nad jeziora. Liczne przypadki utonięć powodowały, że rodzice kategorycznie zabraniali mi zabaw nad jeziorami. Wszystkie moje wypady nad wodę miały charakter nielegalny – oficjalnie chodziłem grać w piłkę.

Dziś uświadamiam sobie, że na początku mojej edukacji w Marcinkowie ważną rolę odgrywał kontakt z przyrodą. Kiedy tylko pozwalała na to pogoda, nasza wychowawczyni wyprowadzała nas na wycieczki w teren. Zwiedziliśmy wszystkie okolice Marcinkowa. Pewnego razu doszliśmy aż do parku w Mrągowie, który dziś za patrona ma Władysława Sikorskiego. Weszliśmy na wieżę, wtedy nazywaną po prostu wieżą, a dziś określaną jako wieża Bismarcka."
 
Andrzej Alicki - Moje wspomnienia z MarcinkowaAndrzej Alicki - Moje wspomnienia z MarcinkowaAndrzej Alicki - Moje wspomnienia z Marcinkowa

Opisy do zdjęć:
1. Szkoła Podstawowa w Marcinkowie w latach mojej edukacji nie była tak malownicza jak dziś, ale i tak jej obraz zapisałem w pamięci bez najmniejszej skazy.
2. Za tymi oknami znajdowała się klasa, w której po raz pierwszy w życiu zasiadłem w szkolnej ławce.
3. Kamienica Schultzów w Marcinkowie - dziś w remoncie. Piętro zajmowali właściciele. Na parterze z prawej strony okna państwa Kugisów, z lewej nasze. Wejście znajdowało się od podwórka. Widocznego na zdjęciu używali Schultzowie chyba tylko okazjonalnie. Wchodzili na piętro też od strony podwórka.

Andrzej Alicki

Przeszukaj domowe archiwa w poszukiwaniu starych zdjęć Mrągowa i pomóż nam zachować historię miasta. Prosimy o dostarczanie zdjęć, na których poza ludźmi widoczne są elementy architektoniczne miasta. Mile widziane są również wspomnienia dokumentujące życie mieszkańców. Zdjęcia zostaną zeskanowane, a oryginały oddane dla właściciela.  
__________
Ref. Promocji i Rozwoju Urzędu Miejskiego w Mrągowie, RATUSZ
📌 ul. Ratuszowa 5
📨 Beata Gida, b.gida@mragowo.um.gov.pl
📞 721 620 555