Wspomnienia Pana Andrzeja Alickiego poruszają serce i przypominają, jak wielką wartość mają ludzie, których spotykamy na swojej drodze. Z czułością wspomina Panią dyrektor Irenę Białokoz – „Dyrę”, która z mądrością, elegancją i ciepłem prowadziła swoich uczniów przez szkolne lata. To opowieść o wdzięczności, o pamięci, która nie przemija i o nauczycielce, która zostawiła ślad w sercu młodego człowieka na całe życie. Dziękujemy Panu Andrzejowi Alickiemu za te piękne, pełne emocji wspomnienia.
"Ludzie są najważniejsi. Zawsze i wszędzie. Dlatego o nich powinniśmy wspominać najczęściej. Nie o zdarzeniach, nawet najbardziej intrygujących, nie o przedmiotach, nawet niezwykle interesujących. Pamiętajmy przede wszystkim o ludziach. Niektórzy z nich odgrywają w naszym życiu rolę epizodyczną, ale niektórzy zapisują się w pamięci na zawsze. W moim życiu postacią niezwykle ważną była pani dyrektor Irena Białokoz. Po prostu Dyra, bo tak na co dzień Ją nazywaliśmy. Chyba o tym wiedziała i traktowała to określenie z wyrozumiałością i pobłażliwie. Mam na to dowód. W tłumie widzów czekałem pewnego wieczoru, ze swoim ojcem, na seans filmowy, bodaj na komedię „Gdzie jest generał”. Był gwar, więc głośno poinformowałem tatę: „I Dyra jest”. Nie wiedziałem, czemu mocno mnie szturchnął. Struchlałem, spojrzawszy za siebie. Dyra stała za mną i szeroko się uśmiechała.
Pod opieką Ireny Białokoz funkcjonowałem w życiu szkolnym, ale i pozaszkolnym, w latach 1957-1966. Miałem to szczęście, że w klasach VI i VII uczyła mnie matematyki. Było to w latach 1961- 1963. Żałuję, że ten przedmiot traktowałem jako dodatek do życia. Byłem zawziętym czytaczem i słupki oraz inne wymysły uznawałem za balast, który zabierał mi niepotrzebnie czas. W przeciwieństwie do mojej świętej pamięci siostry Agnieszki, dla której rozwiązywanie zadań było wyjątkowo rozkoszną rozrywką. Na maturze profesor Sobczyński, przy oddawaniu arkuszy pisemnych spojrzał na mnie z pogardą i rzucił: „Ty stary koniu. Siostra rozwiązałaby te zadania w pięć minut”. Nie wiedziałem, o co mu chodziło. Pracę oddawałem jako sześćdziesiąta piąta osoba na sto dwadzieścia zdających. To źle?
Wracając do wspomnień z podstawówki, z dumą usłyszałem komentarz pani Ireny Białokoz, gdy odczytywała listę przyjętych do klasy VIII, czyli wtedy pierwszej klasy Liceum Ogólnokształcącego. Przypomnienie dla młodzieży. Były czasy, gdy funkcjonowała w Mrągowie tzw. jedenastolatka. Powinienem napisać Jedenastolatka, czyli wielką literą, bo wtedy to określenie miało niemal oficjalny charakter. Do części licealnej zdawaliśmy niełatwy egzamin i odsiew był spory. Pani Irena Białokoz znała moje zamiłowanie do matematyki, więc jej słowa wygłoszone przed zdenerwowanym tłumem kandydatów do wielkiej wiedzy odebrałem z zaskoczeniem, ale i z radością. Usłyszałem: „Andrzeju, z przyjemnością sprawdzałam twoją pracę i muszę powiedzieć, że zaskoczyłeś mnie swoją wiedzą”. W czasie odczytywania listy przyjętych panowała niemal grobowa cisza, więc tupot pięt mojej młodszej siostry zabrzmiał w tym momencie jak głośny łomot. Pobiegła do domu z radosną informacją, że pierworodny dostał się do szkoły średniej. Po powrocie do domu dostałem czekoladę za 19 zł, czyli wtedy najdroższą. Jeśli kogoś zaskakuje, że pamiętam takie szczegóły, to informuję, że w wielodzietnej rodzinie taki wydatek nie był częstym zjawiskiem.
Dziś, jako skończony starzec, muszę przyznać się do stałej swojej słabości. Gdy życie przypiliło, „przysiadałem fałd” (to częste określenie pani Białokoz) i wkuwałem. Nauka nigdy nie sprawiała mi trudności, ale przecież w życiu jest tyle rozkosznych zajęć, że trzeba było dokonywać bolesnej selekcji. Dużo czasu zajmuje lektura książek, sport, fotografia, obróbka skrawaniem. Niczego nie żałuję. Nigdy się nie nudziłem i nie nudzę się do dziś. Myślę, że w ukształtowaniu mojego widzenia świata bardzo ważną rolę odegrali moi nauczyciele. Wśród nich pani Irena Białokoz.
Była to osoba korpulentna, zawsze wizualnie zadbana i już swoim wyglądem budząca respekt. Twarz pokrywał gustownie rozprowadzony puder, który przydawał jej obliczu dodatkowej dostojności. Jako mężczyzna nie potrafię przypomnieć sobie ani koloru jej kostiumu, ani jego kroju, ale pamiętam, że cechowała go wyjątkowa elegancja. W ogóle pani dyrektor przywiązywała dużą wagę do wyglądu swojego oraz nauczycieli, ale także i uczniów. Tak jakby chciała zatrzeć pamięć o latach biedy wojennej i bolesnego niedostatku towarzyszącego nieodległej przeszłości. Uczniom ten trend się udzielał, nieraz był wymuszany przez nauczycieli. Gdy nieco dojrzeliśmy, chodziliśmy do szkoły w garniturach i nosiliśmy krawaty. Dziewczyny przywdziewały gustowne mundurki bez nachalnej ekstrawagancji.
Panią dyrektor Białokoz najczęściej można było spotkać wędrującą ze swoim mężem Zygmuntem, któremu bez wątpienia należy poświęcić oddzielny rozdział wspomnień. Państwo Białokozowie mieszkali w nobliwym domu nauczycielskim, położonym na skarpie, w pobliżu budynku mrągowskiej jedenastolatki. Jak większość naszych nauczycieli, całkowicie poświęcili się pracy z młodzieżą. Nie obdarzeni potomstwem traktowali nas jak własne dzieci. Należy sobie uświadomić, że pierwsze lata powojenne to czas specyficzny. Dzisiaj nauczyciele patrzą na swoich uczniów zupełnie inaczej, niż nasi wychowawcy, którzy przeżyli koszmar wojny. Musiałbym przeanalizować dokładnie skład rady nauczycielskiej naszej szkoły, ale chyba się nie pomylę, jeśli zauważę, że większość nauczycieli to byli ludzie samotni lub bezdzietni. Wtedy nie zwracaliśmy na to uwagi, ale dziś można śmiało stwierdzić, że do życia przygotowywali nas ludzie bez reszty oddani swojej pracy. Z jednej strony traktowali nas z pewną surowością, podejrzewam, że trochę udawaną, a z drugiej można było odczytać w ich zachowaniu wielką troskę o nasz los. Pamiętam, z jaką lubością podawali nam w czasie długiej przerwy kubki z kakao lub zabielaną kawą. Mogliśmy wybierać. Towarzyszyły tej degustacji także kanapki z kiełbasą.
Pani dyrektor Białokoz dbała o każdy szczegół naszego życia. Prawdopodobnie w swoim gabinecie analizowała dokumenty wszystkich uczniów, bo wiedziała o nas wszystko. A klasy były duże. Każda liczyła około 40 osób. Nieraz przez otwarte drzwi można było zaobserwować jej sylwetkę pochyloną nad biurkiem pod oknem. Z papierosem. Bo nauczyciele przy nas palili papierosy. Nie dziwił nas widok profesora Białokoza gaszącego papierosa w koszu przy wejściu do gabinetu biologicznego. To samo robił przy gabinecie fizycznym profesor Kondracki. Podczas dyżuru na przerwie paliło wielu nauczycieli. Nas za tę niezdrową czynność ostro ścigali. Szczególnie profesor Januszewski, który potrafił jeździć swoją Jawą po alejkach cmentarza ewangelickiego, by przydybać fajkarzy. Mieliśmy na to sposób. Dym wdmuchiwaliśmy do butelek.
Dbając o mój dobrostan, dyrektor Irena Białokoz kiedyś urządziła mi awanturę przed całą szkołą. Wprawdzie tylko na czwartym piętrze, ale stamtąd echo niosło się aż do parteru. A głos miała wielce doniosły. Poszło o moją przynależność do klubu lekkoatletycznego przy mrągowskim LZS. Zapisał mnie pan Grabski, bo zauważył, że umiem biegać. Otóż w regulaminie przynależności do LZS był punkt, który nakazywał poinformować dyrekcję szkoły o tym fakcie. Bojąc się, że mogę nie uzyskać zgody na treningi poza szkołą, przemilczałem swój akces do klubu. Nie wiem, skąd dyrekcja dowiedziała się, że trenuję biegi. Ostatecznie, po przeprosinach, udało mi się uzyskać przebaczenie. Pod warunkiem, że na oficjalnych zawodach będę reprezentował szkołę. Nie myślałem, że jestem taki ważny. Z dumą zawsze reprezentowałem szkołę. Nawet czerwoną tarczę nosiłem chętnie, bo bardzo lubiłem swoją jedenastolatkę.
Wątek tarcz należy rozwinąć, by ukazać pełną prawdę. Duma z licealnej czerwieni po siedmiu latach podstawówkowego błękitu z miesiąca na miesiąc słabła. Z czasem przekształciła się w niechęć i w zabiegi konspiracyjne, by nie afiszować się na mieście ze swoją przynależnością. Szczególnie podczas spożywania wina marki Wino na łódkach bujających się przy brzegu Czosu. Po prostu z odzienia zewnętrznego tarcze odpruwaliśmy lub mocowaliśmy je na zatrzaski, by łatwo było zdjąć. Tarcze kraśniały tylko na sweterkach czy marynarkach, które nosiliśmy w budynku szkoły. Właściwie mijało się to z celem, bo po co udawać przynależność do społeczności, w której nikt inny nie przebywa. No ale zarządzenie pani dyrektor Białokoz obowiązywało i nauczyciele karnie egzekwowali jego treść. Dyżurowali więc u wejścia do szkoły i niemym gestem wskazywali, dlaczego należy zawrócić na dziedziniec przyszkolny. Nie musieli marnotrawić słów. Profesor Frydryszak takim gestem odprawił mnie do domu, a była wtedy siarczysta zima. Nie to, co dziś. Minus trzydzieści stopni sklejało nozdrza. Musiałem jednak jakoś dostać się do ukochanej szkoły. Przez cztery lata nie opuściłem ani jednej godziny, za co dostałem specjalną nagrodę od pani Dyrektor w postaci książki „Hołd pruski”.
Szatnia szkolna znajdowała się na parterze, więc wielu kolegów po prostu wchodziło do szkoły przez okno. Taka akcja konspiracyjna była poniżej mojej godności. Podałem tylko kurtkę komuś przez okno i pomaszerowałem do wejścia w samym sweterku, do którego tarczę miałem przyszytą. Profesor Frydryszak na mój widok zareagował charakterystycznym dla siebie gestem, czyli trzykrotnym puknięciem otwartą dłonią w swoje szerokie czoło.
Państwo Białokozowie dbali o nasze wykształcenie w bardzo szerokim zakresie. Nie tylko podczas lekcji. Poza wycieczkami o tematyce biologicznej dyrekcja organizowała spotkania z niezwykłymi ludźmi tamtych czasów. Odbywały się one po lekcjach. Na niektórych, gdy głód zbytnio nie dokuczał, bywałem. Szczególnie utkwiło mi w pamięci spotkanie z Janem Żabińskim. Potrafił swoją barwną opowieścią o zwierzętach zająć uwagę nawet najbardziej niespokojnych z natury chłopaków. Pani dyrektor regularnie sprowadzała do szkoły szesnastomilimetrowe taśmy z filmami głównie o tematyce geograficznej. Na ogół były to filmy czarno-białe. Kolory dodawała nasza wyobraźnia. Od czasu do czasu prezentowano nam filmy barwne. Pewnie na taśmie orwowskiej, bo wtedy innej nie było. Wszystkie spotkania i seanse odbywały się w auli, która pewnie funkcjonuje do dziś. Ostatni raz odwiedziłem szkołę kilkadziesiąt lat temu.
Wielkim wydarzeniem był zakup przez dyrekcję czarno-białego telewizora Wawel. Posiadał największy ekran spośród dostępnych w latach sześćdziesiątych konstrukcji. Chyba około 20 cali. Siedzieliśmy wpatrzeni w ruchome obrazy, dopóki nie pojawił się dziwnie rozmazany ekran i głośny szum. Pukaliśmy wtedy do sąsiadującego z aulą pokoju nauczycielskiego i profesor Sobczyński, ówczesny wicedyrektor szkoły, odrywał się od poprawianych klasówek i szukał znośnego obrazu z głosem. Biegał z anteną, kręcił dostępnymi gałkami i w końcu osiągał wymarzony przez wszystkich cel. Do następnego narowu telewizora.
Wydarzenia szkolne inspirowane przez panią dyrektor Białokoz lub przynajmniej te z jej udziałem można wspominać w nieskończoność. Ocena jej osoby po wielu latach własnych doświadczeń wyraźnie zyskuje na swojej barwności. Nie była to osoba tuzinkowa. Nie pełniła roli zwykłego urzędnika oświatowego. W latach młodości niezbyt interesowały nas sprawy osobiste nauczycieli czy też ich poglądy polityczne. Ale od czasu do czasu dochodziły nas wieści o problemach naszych wychowawców. Na przykład dyskretnie przekazywano informację o zawieszeniu w funkcji dyrektora pani Ireny Białokoz. Przyczyny tylko się domyślano. Wprawdzie na apelach podkreślała zasługi państwa w naszym kształceniu, ale nie pamiętam, by fascynowały ją uroczystości narzucane przez socjalistyczne państwo. Nie zdarzyło się, by, po zakończeniu pochodu pierwszomajowego, ktoś został ukarany za porzucenie przy ówczesnej ulicy Lenina czerwonej flagi. Biało-czerwone gremialnie donosiliśmy do szkoły. Zresztą przydziałem flag biało-czerwonych i czerwonych pani Dyrektor nie zajmowała się osobiście. Od czerwonych uciekaliśmy, na ile mogliśmy. Ale w końcu jakiś nieszczęśnik musiał ten gorący kartofel wziąć do ręki. Gdy go wręczał profesor Czerwiński, nauczyciel przygotowania wojskowego, dyskusji nie było. Kiedy podchodził z taką flagą wicedyrektor Sobczyński, można było mu uświadomić, że jednolita czerwień nie pasuje do koloru ubrania. Rozumiał ten argument i szukał bardziej bezkrytycznej osoby. Profesor Sobczyński po latach w swoich wspomnieniach opowiadał, że przydział szturmówek był dla niego katorgą. Wpadł więc na pomysł, by czynili to wychowawcy. Niektórzy z nich byli przywiązani do czerwonego koloru. Jak wspomniałem, w latach szkolnych nie wnikaliśmy w poglądy polityczne nauczycieli. Dopiero dziś, doświadczeni przez życie w tym zakresie, możemy w przybliżeniu określić postawy polityczne naszych wychowawców. Jako małżonka oficera Armii Andersa, czyli profesora Zygmunta Białokoza, nasza Dyra musiała wykazać się niepospolitą dyplomacją w socjalistycznej rzeczywistości. Profesor Białokoz swoje poglądy demonstrował, używając na co dzień skórzanej kamizelki andersowskiej. Nie musiał nic mówić.
Dopiero na emeryturze wicedyrektor Piotr Sobczyński ujawnił, że różnice w poglądach politycznych naszych nauczycieli były wyraziste, ale nigdy ich nie odczuwaliśmy. To tylko świadczy o klasie ludzi, którym powierzono los młodych ludzi, którzy powinni być chronieni jak najdłużej przed sporami politycznymi. Nas nie interesowało, że profesor Aleksander Szaroń, jako wychowanek konserwatywnego, ale i wybitnego profesora Artura Hutnikiewicza, nie lubi socjalizmu. W przeciwieństwie do Edmunda Kondrackiego, działacza partyjnego. Nawiasem mówiąc profesor Kondracki pod koniec swojego krótkiego żywota zmienił poglądy. Obu nauczycieli bardzo lubiliśmy.
Myślę, że w działalności pani dyrektor Ireny Białokoz istotne były podobne mechanizmy. Jako funkcjonariuszka socjalistycznego państwa musiała płacić haracz za możliwość przysposobienia do życia jak największego grona młodych ludzi. Jej dzieło udowadnia, że miała rację. O jej prawdziwych poglądach świadczy fakt, że na swojego wieloletniego zastępcę zaprosiła Piotra Sobczyńskiego, człowieka, który nie ukrywał swoich krytycznych wobec ówczesnego ustroju poglądów.
O historii małżeństwa państwa Białokozów przeczytałem piękną opowieść. Nie wiem, czy oparta jest na dokumentach, czy powstała w czyjejś wyobraźni. Nawet jeśli to tylko przypowieść, warto ją wspomnieć, bo brzmi wiarygodnie i ilustruje aurę, która otaczała te piękne osoby. Ponoć młodzi, Irena i Zygmunt, już przed wojną planowali małżeństwo. Pięcioletnia zawierucha w Europie rozdzieliła ich wydawałoby się bezpowrotnie. Po zakończeniu wojny postanowili udać się na Ziemie Odzyskane, by krzewić polską oświatę wśród młodzieży miejscowej i napływowej. Spotkali się w Mrągowie. Należy dodać, że w naszej szkole pracowało wielu takich przybyszów. Dzięki nim poznawaliśmy uroki, ale i trudności przyszłego życia. Wielu z nas, po ukończeniu mrągowskich szkół zdobyło wykształcenie wyższe i wróciło do rodzinnego miasta, niektórych los rzucił w inne rejony Polski czy świata. Wszyscy jednak powinniśmy pamiętać o tych, którzy przygotowali nas do życia. Piotr Sobczyński ma swoją ulicę. Irenie Białokoz też taka pamięć się należy. Smutkiem napawa fakt, że moje poszukiwania mogiły Państwa Białokozów zakończyły się niepowodzeniem. Spotkany przed laty profesor Czesław Morek wyraził przypuszczenie, że prawdopodobnie spoczywają w Ostrowi Mazowieckiej, z której się wywodzili."
Andrzej Alicki
Na zdjęciu Zygmunt Białokoz - nauczyciel, rzeźbiarz amator z żoną Ireną, 1977 r. Źródło: Warmińsko-Mazurska Biblioteka Cyfrowa
