Andrzej Alicki - Moje wspomnienia z Mrągowa, cz. V
Andrzej Alicki - Moje wspomnienia z Mrągowa, cz. V

Kontynuujemy akcję z poprzednich lat i zbieramy powojenne zdjęcia oraz historie związane z Mrągowem. Pan Andrzej Alicki zgodził się podzielić z nami wspomnieniami ze swojego dzieciństwa i młodości spędzonej w Mrągowie. Przyjemnej lektury.

 

"Czas nauki w Liceum Ogólnokszałcącym Nr 14 to jeden z ważniejszych okresów w moim życiu. Nie tylko dlatego, że otrzymaliśmy czerwone tarcze zamiast niebieskich. Nawiasem mówiąc, unikaliśmy  z czasem trwałego mocowania tych tarcz. Miałem przyszytą tylko do swetra. Pilnujący wejścia Profesor Frydryszak mocno popukał się w czoło, gdy podczas 30-stopniowego mrozu wkroczyłem do szkoły w samym swetrze. Kurtkę podałem do szatni koledze przez okno.   


Spotkało nas szczęście w postaci wyjątkowo oddanych nam nauczycieli. Od lat miałem zamiar wyrażenia hołdu Ich pracy i zaangażowaniu w nasze wychowanie. Lubiłem szkołę do tego stopnia, że otrzymałem od Dyrekcji specjalną nagrodę za stuprocentową frekwencję. Przechowuję ją z dumą do dzisiaj.

Od klasy ósmej do jedenastej naszym wychowawcą był Profesor Bernard Tissler. Łacinnik i anglista. Już na początku współpracy zorganizował nam ciekawą wycieczkę do Świecia i Chełmna. Nie sposób opisać wszystkie historie towarzyszące naszej klasie przez cztery lata. Wspomnę więc tylko, że ulokowano nas na najwyższym piętrze szkoły i stamtąd wychodziliśmy tylko na chemię, fizykę, biologię i wychowanie fizyczne. Ulubioną reakcją Wychowawcy na wszelkie nasze wykroczenia były przepisywane strony w języku angielskim. Standardem było sto stron. Musieliśmy więc opanować techniki obronne, których tu nie zdradzę, ponieważ obiecaliśmy sobie dozgonną tajemnicę.

Na początku liceum  program przewidywał cztery okresy, po których rodzice otrzymywali zestaw ocen ze wszystkich przedmiotów. Ktoś wymyślił wielką pieczątkę z nazwami przedmiotów i nasz Wychowawca na lekcji angielskiego często pieczętował kartki, na których potem wpisywał oceny. Dla ponad czterdziestu uczniów. Uderzenia pieczęci były głośne, a chcieliśmy, żeby były jeszcze głośniejsze. Umówiliśmy się więc z kolegami, że będziemy pomagali synchronicznymi uderzeniami w blaty ławek. Kilka razy się udało, ale Wychowawca przy jednym uderzeniu się zawahał i walnęliśmy w ławki bezproduktywnie. Wszyscy chłopcy zarobili po sto stron czytanki angielskiej.

W naszej klasie znalazło się sześciu chłopców o imieniu Andrzej. Dla ułatwienia w porozumieniu wybraliśmy sobie imiona zastępcze. Był Felek, Kazek, a ja wybrałem Józka. W dwóch pierwszych latach psociliśmy niczym uczniowie podstawówki. Dopiero w dziesiątej klasie spoważnieliśmy do tego stopnia, że zaczęliśmy przychodzić do szkoły w garniturach i krawatach. Aż do matury.

O jednym wybryku opowiem. Ponieważ uczyliśmy się na najwyższym piętrze, po każdym dzwonku obserwowaliśmy z góry marsz nauczyciela na lekcję. Z pokoju nauczycielskiego to była daleka droga. Z jednym z kolegów wpadliśmy na szatański pomysł. Od wewnątrz przytrzymaliśmy klamkę u drzwi i prawie pół klasy nie mogło wbiec do swoich ławek. Profesor Tissler z dołu obserwował kłębiący się tłum i zdenerwowany wbiegł do klasy. Zamaszyście potraktował po kolei wszystkich chłopaków. Dziewczyn nie bił. Siedziałem w trzecim rzędzie ławek i gdy doszedł do mnie, przerwał akcję. Bardzo się zmęczył. Potem po kolei wszystkich chłopców przepraszał, niektórych w mieście. Koledzy mieli wrażenie, że celowo wędrował po mieście, by wszystkich przeprosić.

Był ciąg dalszy tego zdarzenia. Hałas musiała na dole usłyszeć Pani Dyrektor Irena Białokoz. Niespodziewanie weszła do klasy, gdy Wychowawca jeszcze dyszał z oburzenia i zmęczenia. Kolega Felek, jeszcze czerwony z jednej strony oblicza, podniósł gwałtownie rękę. Wychowawca blady to siadał, to wstawał. A Feluś spokojnym głosem zameldował Pani Dyrektor, że z sufitu spada nam na głowy całymi kawałkami tynk z sufitu. To była prawda. Nad naszym sufitem zimą zalegał śnieg i tynk ulegał przemoczeniu. Od pewnego momentu zaczęliśmy śnieg zrzucać łopatami.   

Kto nas uczył w Liceum? Jak podkreśliłem, naszym Wychowawcą był anglista. Z biegiem lat zżywaliśmy się z Nim coraz bardziej i ten twardy mężczyzna podczas pożegnania w roku 1967 był wyraźnie wzruszony i nieporadnie ukrywał to uczucie. Dziś zapalam świeczkę na Jego grobie w Polskiej Wsi.

Język polski i literaturę pomagał nam przez cztery lata zgłębiać Profesor Zygmunt Frydryszak. Barwna i wyrazista postać. Nigdy nie udało mi się powiedzieć Mu, że był moim guru. Mogę śmiał orzec: pomógł mi wybrać zawód, czyli drogę życiową. Do roli polonisty zniechęcali mnie ci nauczyciele, którzy przypominali Bladaczkę z „Ferdydurke”. Na szczęście los zesłał mi Profesora Frydryszaka. Człowieka o wszechstronnych zainteresowaniach i niezwykłej wiedzy. Przez cały okres swojej pracy zawodowej usiłowałem nieudolnie naśladować swojego polonistę z LO Mrągowo.

Drugą świeczkę w Polskiej Wsi zapalam na grobie Profesora Piotra Sobczyńskiego. Uczył mnie tylko jeden rok, ale pełnił funkcję wicedyrektora prawie przez cały okres mojej edukacji. Nazywaliśmy Go Wickiem. Uratował nasze głowy na maturze. Dyrekcja dobrze orientowała się w reprezentowanym przez nas poziomie wiedzy matematycznej i w jedenastej klasie Profesor Sobczyński przejął nas po schorowanej Profesor Teresie Orłowskiej. W ciągu roku odrobiliśmy wszystkie zaległości. Również dzięki dodatkowym spotkaniom w domu Mańka Więckowskiego, który pilnował, byśmy z Kazkiem Markiewiczem przebrnęli przez maturę.

Bardzo lubiłem lekcje historii. Miałem szczęście, że uczyła mnie Profesor Emilia Jacewicz. Już od szkoły podstawowej. Baliśmy się Jej, ale i odnosiliśmy się z szacunkiem. Jej wada wzroku dodatkowo mobilizowała nas do nauki. Przyklejony do twarzy dziennik zwiastował, że za chwilę ktoś padnie ofiarą pytania. Temu zabiegowi często towarzyszył nagły ruch głową w niewiadomym kierunku. Musieliśmy być zawsze przygotowani na najgorsze. Ale w tym miejscu muszę wspomnieć o czymś, co w czasach PRLu nie było zjawiskiem zwyczajnym. Z lekcji Pani Profesor wyniosłem np. wiedzę o prawdziwych sprawcach zbrodni katyńskiej. Nie powiedziała tego nigdy wprost, ale tak budowała konstrukcje słowne, że można było się domyślić.

Przytoczę też dowód, że nie znosiła czerwonej rewolucji. Dyżurny klasowy miał obowiązek dostarczenia odpowiedniej mapy na lekcję z magazynku map przy pokoju nauczycielskim. Trzeba było wejść do pokoju i poprosić jakiegokolwiek nauczyciela o mapę wskazanego okresu historycznego. Nie wykluczam, że nauczyciele znali poglądy Emilii Jacewicz i jeden z nich, nie powiem który, celowo podał mi mapę, którą zaniosłem na lekcję. Gdy ją rozwinąłem w klasie, Profesor Jacewicz poczerwieniała niczym owa mapa i wysyczała: „Jesteś głupi jak but”. Chociaż uważała mnie za dobrego historyka i stawiała mi dobre oceny. Na koniec tej klasy również. Mapa przedstawiała ogniska rewolucyjne na terenie Rosji. Była prawie cała czerwona. Od tego czasu do pseudonimu Alosza życzliwi Koledzy dodali „K” i byłem nazywany Kaloszem.

W klasie jedenastej Profesor Jacewicz oddała nasze lekcje historii w ręce nowego dyrektora, który był historykiem. Dobrze wspominam rok spędzony z nową władzą szkolną. Chyba się polubiliśmy, ponieważ Dyrektor Tadeusz Jędrzejewski podczas studniówki w Kasynie Oficerskim jednostki wojskowej na ucho szeptał nam, byśmy nie wybierali szkół wojskowych. Przyszedł na studniówkę w mundurze, gdyż powołano Go do rezerwy.

Kolejny przedmiot nauczania w liceum to język rosyjski, zwany przez nas ruskim. Początki wtłaczania go nam do głów, uszu i gardła zaplanowano już w klasie piątej szkoły podstawowej. Nie był to nasz ulubiony przedmiot, ale dość szybko zrozumiałem, że znajomość języka sąsiadów nie zawadzi i nie odrzucałem wiedzy w tym zakresie. W przeciwieństwie do wielu moich Kolegów. Może do takiej postawy przyczyniło się małżeństwo Państwa Teresy i Antoniego Krupiczowiczów, którzy przyjechali do nas, jak mówiliśmy żartobliwie, „ź Wilna”. Dzięki Nim nie miałem potem problemów z językiem rosyjskim na studiach, a nawet chętnie czytałem w oryginale Puszkina, Czechowa czy Lermontowa."
 
_______
Zbieramy powojenne zdjęcia i wspomnienia dotyczące Mrągowa

Stare, czarno-białe fotografie mają niesamowitą moc przyciągania. Zatrzymują wzrok na dłużej i wywołują uczucie nostalgii. Często lepiej niż kolor pokazują nastrój. Z ciekawością przyglądamy się im, bo przedstawiają świat, którego już nie ma. Jest to swego rodzaju fotograficzny wehikuł czasu, który pozwala nam cofnąć się o kilkadziesiąt lat i przekonać, jak wtedy wyglądało nasze miasto, jak wyglądali mieszkańcy (strój, fryzura) i co robili na co dzień.

Przeszukaj domowe archiwa w poszukiwaniu starych zdjęć Mrągowa i pomóż nam zachować historię miasta. 

Prosimy o dostarczanie zdjęć, na których poza ludźmi widoczne są elementy architektoniczne miasta. Mile widziane są również wspomnienia dokumentujące życie mieszkańców. Zdjęcia zostaną zeskanowane, a oryginały oddane dla właściciela. 

📧 Beata Gida, b.gida@mragowo.um.gov.pl
👣 Referat Promocji i Rozwoju, Urząd Miejski w Mrągowie, ul. Królewiecka 60A