Erich Samlowski należy do śmietanki towarzyskiej Mrągowa. Jako wzięty adwokat może sobie pozwolić na własny samochód, co w tamtych latach należy do rzadkości. Jego syn Johann wspomina swoje dzieciństwo pełne młodzieńczych wybryków, ale również jego historyczne tło: faszyzm i drugą wojnę światową. Pisze o kolegach żydowskiego pochodzenia, którzy na lekcje chodzili opłotkami, aby uniknąć szykan ze strony rówieśników, wspomina „noc kryształową”, ojca udającego się na wojnę oraz powszechną euforię w pierwszych jej latach. W oddziałach lotniczych Hitlerjugend młody Johann poznaje tajniki szybownictwa, trafia do Luftwaffe, a potem do niewoli. Poznaje Amerykę – kraj mlekiem i miodem płynący, w którym nawet jeńcom wojennym powodzi się całkiem nieźle.

«Skaranie pańskie z tym chłopakiem» – młodość

(Na zdjęciu: Johann Samlowski z jamnikiem – na zdjęciu grzeczny chłopiec, na codzień mały urwis)

Bez obaw – nie zacznę w stylu „Urodził się 20 kwietnia 1889 roku w Braunau nad Innem”. Co to, to nie. Zacznę w samym środku dzieciństwa. Moje pierwsze wspomnienia sięgają czasów zerówki: Pamiętam doskonale tabliczkę łupkową, kanapki w tornistrze, kazanie nauczyciela Gollopa i miejscowego pijaczynę leżącego w rowie przed szkołą powszechną. Przypominam sobie również, że w cyrku ugryzła mnie małpa – cyrk stał na starym targu bydlęcym, a ja wracałem właśnie do domu. Mieszkaliśmy wówczas w domu Mörschnerów przy ulicy Warszawskiej, później przemianowanej na ulicę Adolfa Hitlera, obok „Mazurskiej” (tak nazywano Mazurską Spółdzielnię Rolniczą). W sąsiedniej kamienicy mieszkał urzędnik bankowy, którego nazwiska już nie pamiętam – jego córka była moją pierwszą „dziewczyną”. Była starsza ode mnie i wiedziała już, jak bawi się w doktora – ja byłem jeszcze zupełnie zielony.

Dziadek ze strony matki mieszkał razem z nami. Majsterkował całymi dniami, a ja mu „pomagałem”, ucząc się w ten sposób wielu rzemieślniczych trików. Któregoś razu, miałem jakieś sześć, siedem lat, przyglądałem się, jak się przyrządza i stosuje prawdziwy klej stolarski. A że byłem nieco zmęczony, ziewałem przy tym bez przerwy. Dziadek przywołał mnie do porządku, bo ziewając nie zasłaniałem dłonią ust, i ostrzegł, że następnym razem zatka mi usta pędzlem z klejem. Niestety, upomnienie nie padło na podatną glebę. Nim się spostrzegłem, pędzel wylądował w mojej buzi! Przez resztę życia moja dłoń podczas ziewania była zawsze tam, gdzie trzeba. Dziadek był, tak na marginesie, jedynym członkiem rodziny, który przejawiał sympatie nazistowskie. Z zapałem montował lampiony ze znakiem swastyki, wystawiane na balkonie podczas uroczystości i parad nazistowskich. Początkowo oprócz nazistów przez naszą ulicę maszerowali również komuniści. Grali na trąbkach i skandowali „czerwony front”.

Miejsca do zabawy było w okolicy bez liku. Uwielbiałem gospodarstwo rolne Mörschnerów tuż za naszą kamienicą – były tam kury, konie i krowy. Fascynowały mnie duże ogrody z blichem nad jeziorem Czos, częstym gościem byłem również w ogrodzie państwa Melot, a to za sprawą rosnących tam przepysznych jagód. Tuż za rogiem znajdował się również Rejon Budowy Dróg. Stały tam stare samochody, którymi z ogromnym zapałem jeździłem po trasach świata. Pewnego razu drogowcy zabrali mnie ze sobą do pracy w terenie. Oni asfaltowali szosę na Ryn, a ja ubazgrałem się smołą. Opiekunka szorowała mnie potem wszystkimi dostępnymi środkami, łącznie z masłem. Chwała Bogu, że nie była tak surowa jak moja matka!

«Ojciec stanowczo bronił się przed wstąpieniem do NSDAP»

Nie pamiętam już, kiedy dokładnie przeprowadziliśmy się na ulicę Królewiecką. Był to mniej więcej rok 1936. Byłem pod wrażeniem ogromnego meblowozu firmy Klein – wciąż mam go przed oczami. Jedzenie, jakim mama poczęstowała tragarzy, należy po dziś dzień do smakołyków, którym nie jestem w stanie się oprzeć: kiełbasa na gorąco ze świeżutkimi bułkami. Właściwą przyczynę naszej przeprowadzki poznałem dopiero po wojnie. Mój ojciec stanowczo bronił się przed naciskami, by wstąpił do NSDAP. Nie wstąpił również do Narodowosocjalistycznego Związku Prawników. Adwokat i partyjniak M. postarał się w związku z tym, by tata stracił cały interes notarialny ze starostwem powiatowym i administracją miejską. Dotychczasowe pomieszczenia stały się dla nas za drogie – kancelaria i mieszkanie prywatne zostały połączone pod jednym dachem.

Początkowo całą młodzież w nowej kamienicy była starsza ode mnie. Niebawem jednak sprowadzili się Kurratowie – był to początek przyjaźni na całe życie. Były okresy, kiedy częściej można mnie było spotkać u Kurratów niż we własnym domu. Jedzenie smakowało tam lepiej, byłem jednak na tyle roztropny, be nie zdradzić tego mamie. Innym towarzyszem zabaw z tamtych lat był Zygfryd Garska. Jego ojciec był maszynistą w tartaku firmy Lassau. Mogłem godzinami się przyglądać, jak obsługiwał maszynę parową. To był mój wymarzony zawód! Cała horda chłopców w moim wieku w każdą niedzielę przebywała w tartaku, aby pojeździć sobie lorkami. Wagoniki te jeździły po szynach i służyły w dni robocze do transportu gotowych desek z traka na skład lub do wysyłki. Czasami pojawiał się wówczas stary pan Garska tylko po to, aby uchronić nas przed jeszcze większymi głupstwami. Stosy z deskami zamienialiśmy w „warownie” i toczyliśmy między sobą krwawe bitwy. Również z procą byłem wyjątkowo dobrze obyty, a szyby działały na mnie jak magnes. Innym celem był młyn w ogrodzie stolarza Schlichta. Byłem dumny ze swojej celności – aż do dnia, kiedy pan Schlicht pojawił się nagle przede mną, i to nie za swoim płotem, lecz po naszej stronie. Ruszył do boju z zawołaniem „Flaki wam powyrywam, cholera jasna!”. Myśleliśmy, że płuca sobie z gardeł wyplujemy. Strach dodawał nam skrzydeł, więc udało nam się go w końcu zostawić w tyle pomiędzy stosami desek. Przez dwie godziny siedzieliśmy w ukryciu. W tartaku nauczyłem się również jeździć samochodem. Ponieważ był to teren prywatny, mogłem tam kręcić rundy naszym samochodem bez konieczności posiadania prawa jazdy. Ułatwiło mi to później egzamin z jazdy, który zdałem w 1943 roku. Nareszcie mogłem pełen dumy jeździć po całym mieście!

Innym naszym rewirem był blich ze sznurkami na bieliznę i trzepakiem na tyłach naszej kamienicy. Jedna z zabaw cieszyła się tam wyjątkową popularnością: rzut scyzorykiem. Niektórzy byli w tej dziedzinie prawdziwymi ekspertami – rzucali celnie z palców, nadgarstków, łokci, ramion, kolan, a w razie potrzeby nawet z główki. Oprócz tego były różne gry z piłką no i oczywiście „odbitka”. Do gry w odbitkę potrzebny był drewniany kij, podobny jak w krykiecie, oraz wspomniana już odbitka, czyli czworograniasta drewniana listwa długości 15 centymetrów, mająca dwa i pół na dwa i pół centymetra grubości i zastrugane końce. Na każdym z czterech boków odbitki wyryte były cyfry I, III, VI i XII. Odbitkę uderzało się kijem tak, by poleciała wysoko do góry, a w powietrzu trzeba było uderzyć w nią jeszcze raz, żeby poszybowała jak najdalej. Każdy gracz miał określoną liczbę uderzeń, a wygrywał ten, którego odbitka na końcu leżała najdalej, przy czym dodatkowo uwzględniano sumę cyfr, które po wylądowaniu odbitki na ziemi leżały na górze.

(Na zdjęciu: Kamienica przy ulicy Królewieckiej (stan z lat 90-tych). Płaski dach budynku służył za boisko piłkarskie.)

Część podwórza była pokryta piaskiem. Nie pamiętam, kto wpadł na ten pomysł, lecz wybudowaliśmy tam głębokie, obszerne okopy z rowami strzeleckimi i bawiliśmy się w wojnę. Drewniany karabin, karabin maszynowy, ratatata! Sytuacja stawała się poważna, kiedy butelki napełnione karbidem zamieniały się w granaty ręczne. Na obszernym płaskim dachu naszej kamienicy graliśmy ponadto w piłkę nożną. Prawdziwą sztuką było utrzymanie piłki na dachu. Jeśli z niego spadła, koty musiały zejść po nią na dół, trzy piętra i poddasze.

Nasze zabawy nie zawsze były niewinne. Z Marcinem i Zygfrydem zauważyliśmy, że jakieś kury składały jajka na śmietniku w podwórzu. A że w domu nie cierpieliśmy głodu, znaleźliśmy dla niech lepsze przeznaczenie niż zjedzenie. Wdrapaliśmy się na dach i bombardowaliśmy jajkami przechodniów na ulicy. Wspólnie z Zygfrydem wpadliśmy również na pomysł, że puste woreczki po kawie można by przecież napełnić bobkami królików i wyłożyć na ulicy. Od słowa do czynu był tylko krok. Przynęta chwytała wspaniale, którz bowiem nie miał chrapki na odrobinę dobrej czarnej kawy! Czasami zarzucaliśmy również wędkę – ale nie na ryby, lecz na ludzi. Wkradaliśmy się wówczas do położonego w pobliżu banku, wyszukiwaliśmy w piwnicy okno wychodzące na ulicę i wyrzucaliśmy przynętę: portfel z przyczepioną żyłką. Nigdy nie musieliśmy zbyt długo czekać: podchodzi facet, schyla się, wyciąga rękę … i masz ci klops, już po łatwym łupie!

Jeśli natomiast chodzi o szkołę, to muszę przyznać, że mój zapał nie był zbyt wielki. Skaranie pańskie z tym chłopakiem, tak chyba niejeden sąsiad o mnie wówczas myślał. Przede wszystkim latem teczka z zeszytami w okamgnieniu lądowała w kącie, ja zaś wskakiwałem na rower. Wolno mi było korzystać z naszego roweru marki Miele, zdatnego do jazdy w terenie i bardzo ciężkiego. Z perspektywy lat dziwię się, że mimo wszystko lubiłem czytać. Mieliśmy przepiękną biblioteczkę ze wspaniałymi książkami oprawionymi w skórę – dla mnie była to prawdziwa skarbnica. Moim szczególnym zainteresowaniem cieszyły się tomiska ze zdjęciami i opisami bitew pierwszej wojny światowej, których było tam kilka. Nie zapominajmy również o moim ukochanym autorze, Wilhelmie Buschu, którego uczyłem się nawet na pamięć. Już w młodym wieku czułem się powołany do pisania i nigdy nie przegapiłem okazji, by postukać na maszynie ojca. Wspaniałe lata dzieciństwa!

«Ojciec i syn wylądowali w szpitalu»

Samochód należał wówczas jeszcze bezsprzecznie do dóbr luksusowych, a i turystyka była stosunkowo nowym zjawiskiem. Nam nie obce było ani jedno, ani drugie. W każde lato jeździliśmy z rodzicami na wakacje. Przedtem odbywaliśmy naradę rodzinną, na której zapadała decyzja: „Chcecie jechać nad morze czy na spływ kajakiem?”. Nieraz było i jedno, i drugie. Tuż po przeprowadzce na ulicę Królewiecką dostaliśmy również nasz pierwszy samochód – opla P4. Nasza radość nie trwała jednak długo. Podczas wypadu weekendowego do Wystruci (obecnie Czerniachowsk – red.) tata, chcąc na zakręcie wyminąć rowerzystów, ujrzał pędzący z przeciwka inny samochód i zjechał do rowu. Efekt był taki, że ojciec i syn wylądowali w szpitalu, w wypadku matki i siostry obeszło się natomiast kilkoma szramami. Samochód był całkowicie uszkodzony i poszedł na złom. Następnym naszym autem był opel kadett. Przed wojną jeździliśmy nim często do Królewca. Już ze względu na samą podróż było to za każdym razem wielkie przeżycie! Mieliśmy do pokonania 120 kilometrów i od czasu do czasu mogłem nawet posiedzieć z przodu obok taty.

W wakacje jeździłem ponadto sam do Królewca, do cioci, która tam mieszkała. Za każdym razem ciocia bardzo mi matkowała, nie była jednak skłonna zapewnić mi jakichkolwiek rozrywek. Mnie to jak najbardziej odpowiadało. Dostawałem wystarczające kieszonkowe i wyruszałem odkrywać teren. Wędrowałem po całym Królewcu, z lewa do prawa i z góry na dół, na pamięć znałem wszystkie linie tramwajowe. Po powrocie do domu siadałem przy stole i malowałem z pamięci plany miasta.

«Mundur szary jak ziemia» – wojna

Muszę przyznać, że zarówno wychowanie w Hitlerjugend, jak i wydarzenia tamtych lat nie pozostały bez wpływu na mą osobę. Czasy były ekscytujące: plebiscyt w Okręgu Saary w 1935 roku, wkroczenie wojsk niemieckich do strefy zdemilitaryzowanej na lewym brzegu Renu w 1936 roku, przyłączenie Austrii do Rzeszy w roku 1938, zajęcie Kraju Sudeckiego, również w 1938 roku, oraz zwrot Okręgu Kłajpedy w roku 1939. Wszystko to wywierało pewne wrażenie. Pamiętam dokładnie filmy pokazujące w wyolbrzymiony sposób, jak Polacy terroryzują Niemców mieszkających na terenie polskiego korytarza. Jako dziecko nie byłem oczywiście w stanie przewidzieć, do czego to wszystko doprowadzi.

Tak zwana „noc kryształowa” w roku 1938 nie była natomiast niczym niespodziewanym. Już znacznie wcześniej członkowie SA pokrzykiwali przed żydowskimi sklepami. W drodze do szkoły, następnego ranka, widziałem u Mosesa połamane meble porozrzucane na ulicy oraz wściekłe baby, w tym żonę naszego kreisleitera, wyrzucające przez okno zastawę stołową. Pamiętam również dowcip, który usłyszałem w domu: „Siedzi rodzina przy kolacji. Najmłodszy syn pyta: ‹Tato, a kto podpalił synagogę?› Ojciec na to: ‹Jedz, jedz synku i siedź cicho›.” (Słowa „jedz, jedz” w dialekcie wschodniopruskim brzmiały „ess, ess”, co fonetycznie pokrywa się ze skrótem „SS” – red.).

Kolegów szkolnych żydowskiego pochodzenia pamiętam bardzo słabo. Przypominam sobie, że do szkoły chodzili okrężnymi ścieżkami, aby ich nie pobito. Nigdy się nie dowiedziałem, co się stało z tymi wszystkimi mrągowskimi Żydami. Po wojnie dowiedziałem się, że tata reprezentował niektórych żydowskich kupców, na przykład pana Sondlanda, przy sprzedaży ich sklepów – przy czym była to raczej wyprzedaż.

«Wszyscy byli przepełnieni patriotyzmem»

Wojna rozpoczęła się dla mnie nie 1 czerwca 1939 roku, lecz miesiąc wcześniej. Podobnie jak wielu innych rezerwistów mojego ojca wezwano na manewry. Wczesnego sierpniowego ranka obudziły mnie pieśni wojskowe. Razem z bratem podbiegliśmy do okna. Piechota z Kętrzyna maszerowała przez ulice i jakby to było dziś, słyszę jeszcze pieśń „Mundur szary jak ziemia”. Chwilę później pod oknem przemaszerowała artyleria konna, w tym tata: pan kapitan, w siodle na czele swej baterii. Ależ byłem dumny! Wojsko to było rzekomo w drodze do Olsztynka, gdzie miały odbyć się uroczystości rocznicowe związane z osobą Hindenburga. Prawdę poznaliśmy zaledwie kilka dni później, widząc sztukasy przelatujące nad Mrągowem w kierunku Polski. Nie, wybuch wojny bynajmniej nie oznaczał dla mnie końca dzieciństwa, choć potoczyło się ono dalej innym, nieznanym torem. Był to pierwszy przełomowy punkt mojego życia.

Kłamałbym twierdząc, że nie śledziłem wydarzeń wojennych z pewnym entuzjazmem. Na mapach sprawdzano, gdzie przebiega front, i wszyscy byli przepełnieni patriotyzmem. Ze względu na ciągłe zwycięstwa przez pierwsze lata wojny trwał powszechny szał zachwytu, jeden komunikat specjalny gonił drugi. W radiu nadawano nawet sprawozdania frontowe wermachtu do zapisywania – nie wiem, kto to robił, lecz z pewnością znalazł się jeden czy drugi. Po dziś dzień w uszach pobrzmiewa mi fanfara grana do tych komunikatów według melodii „Pieśni Horsta Wessela”.

(Na zdjęciu: Rodzeństwo Samlowski około 1942 roku – niebawem rozdzieli ich wojna. Od lewej: Johann, Maria i Ernst.)

Któregoś dnia, niecały tydzień od wybuchu wojny, doszła nas wieść, że na rynku stoją czołgi. Nigdy w życiu nie pędziłem tak rowerem na rynek! I rzeczywiście: same „trójki”, te małe (chodzi o czołgi typu PzKpfw III – red.). Żołnierze byli bardzo cierpliwi. Pewnie im się nudziło i dlatego zajmowali się nami. W ten sposób zostałem czołgistą. Kręciłem się wszędzie, gdzie tylko mi było wolno. Najwspanialszy był jednak komiśniak z masłem i smaczną kiełbasą – tak, masła było jeszcze pod dostatkiem, bo wojna trwała zaledwie parę dni! Dopiero później nastały czasy kartek i talonów, a w sklepach rozpoczęło się ciachanie nożyczkami. Znajomości ogromnie zyskały na znaczeniu. Od byłych klientów ze wsi dostawaliśmy często płody pól i jezior.

W 1940 roku również mój brat poszedł do wojska. Ja wiele na tym skorzystałem, ponieważ przejąłem jego rower marki Miele oraz jego garnitury, prochowiec i kapelusz. W tych „dorosłych” ciuchach mogłem nareszcie chodzić do kina na filmy dla dorosłych. Jedynie przed Waldemarem należało mieć się nadal na baczności, jemu nie uszło nic. Kupowaliśmy za każdym razem najtańsze bilety na pierwszy rząd pod samym ekranem, a następnie próbowaliśmy wkraść się do loży, gdzie były najlepsze miejsca. Gdy Waldemar nas dorwał, można było nieźle dostać po uszach – Waldemar miał cela! Mimo to obejrzałem wszystkie zakazane dla mnie filmy. Po seansie do domu wracałem za każdym razem jak na skrzydłach. Świat wyglądał różowo i wszystkie troski, na przykład zapomniane prace domowe, stawały się nieistotne. Pieniądze na kino mieliśmy, tak nawiasem, ze sprzedaży pustych butelek.

Wojna powoli zmieniała nasze codzienne życie. W piwnicach urządzono bunkry przeciwlotnicze, a pełnomocnicy do spraw obrony przeciwlotniczej biegali nocą po okolicy i pokrzykiwali: „Wyłączać światło, obowiązuje zaciemnienie!” Dla mnie wojna przyniosła również nowe zadania połączone z pewną dozą odpowiedzialności. Zaciągnięto mnie do służby pomocniczej, w ramach której musiałem taszczyć węgiel dla żon wojaków – zimą na sankach, a latem na wózku ręcznym. Czasami było tego węgla nawet 100 kilo. Kobiety te były mi tak wdzięczne, że częstowały mnie ciastem lub ciasteczkami, o ile takowe miały.

Ponadto otrzymaliśmy przeszkolenie przeciwpożarowe: w razie pożaru mieliśmy gasić płomienie za pomocą wody, tłumic i piasku. W mojej szkole powstała straż ogniowa – jeden nauczyciel wraz z dwoma lub trzema uczniami musieli czuwać w nocy. Bywało nieraz bardzo wesoło. Alarm bombowy zdarzał się tylko od wielkiego dzwonu i nigdy nic się nie stało – z jednym jedynym wyjątkiem, kiedy to jedna czy dwie bomby spadły na targ bydlęcy.

«Był to rozbój w imieniu führera»

Ze względu na brak wszystkiego zbierano wówczas gorliwie najróżniejsze pożyteczne surowce, między innymi zioła lecznicze. Ja sam jednak po dziś dzień nie potrafię odróżnić zielska od ziół. W związku z tym „zbierałem” podczas nocnych dyżurów przeciwpożarowych na strychu naszej szkoły, gdzie składowano zioła zdane przez innych uczniów. Czym innym były kwesty uliczne na rzecz pomocy zimowej, które w ogóle mi nie leżały. Każdy miał swój rejon i jak jakiś Robin Hood machał ludziom pod nosem skarbonką tak długo, aż coś do niej wrzucili. Był to rozbój w imieniu führera.

Rok 1941 przyniósł ze sobą kolejny zwrot wydarzeń. W Mrągowie nie było to żadną wielką tajemnicą, co się święci. Miasto i okolice były rejonem zakwaterowania dywizji pancernej generała Friedricha Kirchnera w przededniu napaści na Związek Radziecki. Ponieważ od zawsze byliśmy powiązani z wojskiem, odbywały się u nas wieczorki towarzyskie, podczas których poznałem niejednego oficera – między innymi znanego w późniejszych latach generała Waltera Wencka. Podczas pobytu w Mrągowie był jeszcze podpułkownikiem, a w początkach czerwca 1941 roku świętowaliśmy u nas w domu jego awans na pułkownika. Ja podczas tych zabaw pełniłem obowiązki ordynansa. Czyszczenie popielniczek, podawanie gościom piwa, koniaku i wina, przypalanie papierosów i oczywiście pomaganie panom oficerom i damom prze zdejmowaniu i zakładaniu płaszcza – to wszystko należało do mych obowiązków. Podczas tych wieczorów kosztowałem pierwszych próbek piwa, wina i wódki – aż do czasu, gdy tata zauważył, że jego synek lekko kołysze się na nogach. Wziął mnie wówczas na stronę i powiedział: „Wiem, co robisz, ale weź sobie jedno do serca: nazywasz się Samlowski i wiesz, co tobie przystoi, a co nie”. To że rozmawiał ze mną, młodym jeszcze chłopakiem, jak z dorosłym, wywarło na mnie duże wrażenie. Bardzo go kochałem, mimo iż nie miał dla mnie zbyt wiele czasu.

Podczas tych spotkań byłem również odpowiedzialny za muzykę. Mieliśmy już wówczas gramofon, a moja kolekcja płyt obejmowała wszystkie ówczesne przeboje. U Bestry'ego, w sklepie ze sprzętem elektrycznym i płytami, znali mnie doskonale. Późnym wieczorem, gdy zabawa rozkręciła się na dobre, musiałem niekiedy bawić gości, odgrywając z płyty „przemówienie Stalina”. Kładłem wówczas na talerz jakieś przemówienie Goebbelsa (minister propagandy w III Rzeszy – red.), kręciłem ją palcem w odwrotnym kierunku i – popatrz, popatrz – wychodziło przemówienie Stalina! Śmiechu było zawsze co nie miara, a w nagrodę mogłem u pań odebrać buziaka.

22 czerwca 1941 roku rozpoczęła się w końcu operacja „Fall Barbarossa” i znów były same sukcesy. Ja jednak nie byłem już tak rozentuzjazmowany. Któregoś wieczoru tata wziął mnie na stronę. Miał przed sobą nasz przepiękny atlas geograficzny, otwarty na stronie, gdzie Rosja graniczyła z Niemcami. „Tu jest Rosja, a tu są Niemcy. Właśnie rozpoczęliśmy wojnę przeciwko temu ogromnemu krajowi. Miejmy nadzieję, że to się dobrze skończy.” Jestem przekonany, że w to nie wierzył.

«Niebawem stałem się koneserem amerykańskich przebojów»

Mniej więcej w tym samym czasie złożyłem sobie małe radio z detektorem kryształowym, które wspaniale odbierało radiostację królewiecką. Przy naszym dużym radiu z falami długimi, średnimi i krótkimi mogłem słuchać rozgłośni z całego świata i już niebawem stałem się koneserem amerykańskich przebojów nadawanych na falach BBC Niemcy. Słuchałem oczywiście również wiadomości – i dziwiłem się.

W
raz z wybuchem wojny pojawili się jeńcy wojenni. Pracowali w tartaku Lassau. Na podwórzu pod moim oknem stała pompa, do której rano i wieczorem przychodzili po wodę. Najpierw byli to Francuzi, później Rosjanie. Z początku był to dosyć dziwny widok, z czasem przyzwyczailiśmy się jednak do niego. Rosjanie budzili we mnie współczucie. Kiedy strażnik był pochłonięty czym innym i nie patrzył w moją stronę, rzucałem im od czasu do czasu kanapkę lub papierosy.


Zgromadzenie Hitlerjugend w Mrągowie. Jednostka jest niczym, wspólnota stoi ponad wszystkim.


Jeszcze przed wojną zostałem oczywiście członkiem Jungvolku, a w roku 1941 przeszedłem do Hitlerjugend. Mimo iż tata nie był przekonanym nazistą, stanowczo pilnował, bym chodził na zebrania. „Jesteś tam członkiem i masz w związku z tym pewne obowiązki”, mówił. Przechodząc do Hitlerjugend, trzeba było wybrać jedną z kilku sekcji. Ponieważ już w Jungvolku zajmowałem się budowaniem modeli szybowców, wybór sekcji lotniczej był logiczną konsekwencją. W ten sposób w krótkim czasie trafiłem na kursy szybowcowe w Porębiskach. Jeśli się nie mylę, były to kursy weekendowe i częściowo również jednotygodniowe obozy szkoleniowe. Uczono nas tam nie tylko szybownictwa, lecz również poczucia wspólnoty. Kto nie był w stanie odnaleźć się w grupie, był w nocy nawiedzany przez „Ducha Świętego”.

Przeszkolenie lotnicze oczywiście nie zaczynało się od lotów z Kilimandżaro. Najpierw uczyliśmy się holować szybowce. Później przyszedł dzień, w którym nauczyłem się kołysania na chwiejnicy – w szybowcu ustawionym pod wiatr musiałem za pomocą drążka utrzymać skrzydła w poziomie. Później były pierwsze ślizgi, i powoli, acz nieubłaganie wznosiliśmy się coraz wyżej w powietrze. Sprawiało mi to ogromną satysfakcję i po dziś dzień chętnie wspominam ten okres – uciążliwa służba kuchenna i nieliczne nocne apele dawno poszły w zapomnienie. W roku 1942 zdobyłem licencję szybowcową klasy A, a w roku 1943 licencję klasy B.

Od 1943 roku szeregi w naszej klasie zaczęły się przerzedzać. Uczniów płci męskiej wcielano do oddziałów pomocniczych marynarki i obrony przeciwlotniczej. Na początku roku 1944 było nas w klasie trzech chłopców i siedemnaście dziewcząt. Byliśmy jak rodzynki w cieście! W tym czasie mieliśmy już własny ulubiony lokal – kawiarnię Wessolek. Tym, co nas tam przyciągało, nie była jednak kawa ani ciasto, lecz dziewczęta. Na pewien czas trafiliśmy na czarną listę, po tym jak kolega Dieter wypuścił w lokalu myszy przemycone w torbie.

Pod koniec roku 1943 lub na początku 1944 musiałem udać się do Wrocławia, by poddać się badaniom lotniczo-lekarskim. Przez dwa dni dostaliśmy niezły wycisk: gabinet taki, gabinet siaki, testy sprawnościowe i symulator lotów. Sam byłem zdziwiony – moja chęć, aby się nie skompromitować, pozwoliła mi osiągnąć wyniki, których nigdy bym się nie spodziewał. Uznano mnie za zdolnego do służby w lotnictwie, choć nie zamierzam się tym zbytnio chełpić, bo w tamtym okresie wybór kandydatów był coraz mniejszy.

«Zaczął się nagle przechwalać, jak to w Polsce rozstrzeliwali Żydów»

Tego, co zdarzyło się w drodze powrotnej do domu, nie zapomnę nigdy. Pociągi były wówczas więcej niż przepełnione – razem z kolegą z Grudziądza wylądowałem na korytarzu pociągu pospiesznego, klasa stojąca, rozumie się. Nasz pociąg turkotał po szynach przez pogrążone w ciemnościach Niemcy. Jak by to było dziś, mam przed oczyma tamtego podoficera SS: Chciał pokazać jakiejś dziewczynie, jaki z niego bohater, i zaczął się nagle przechwalać, jak to w Polsce spędzali Żydów, obrabowywali ich i nocą rozstrzeliwali. Niemal kulał się przy tym ze śmiechu. Resztę podróży do Grudziądza, gdzie nocowałem u kolegi, spędziliśmy obydwaj w głębokim milczeniu. Był to kolejny punkt zwrotny w moim życiu, początek mojego ogromnego wstrętu do Hitlera oraz braku zrozumienia dla konformistów.

Na Wielkanoc 1944 roku zdałem do siódmej klasy gimnazjalnej. Niewiele później na stole leżał rozkaz wzywający mnie na obóz przysposobienia obronnego. W przeciągu lata mieliśmy rozszerzyć nasze umiejętności w zakresie szybownictwa. Trafiłem na lotnisko koło Olsztyna. Rozpoczęła się prawdziwa zabawa! Przy pomocy wyciągarki zdałem egzamin na licencję szybowcową klasy C i zaraz potem na licencję lotniczą pierwszego stopnia. Ależ byłem dumny! Moją pierwszą maszyną był samolot Grunau Baby II.

W połowie lipca 1944 roku kurs szybowcowy w Olsztynie dobiegł końca. Gdy wróciłem do domu, na stole leżał już rozkaz wcielający mnie do Służby Pracy. Maksymalnie wykorzystałem ostatnie tygodnie wolności, korzystając z wszelkich dostępnych uciech. W tym czasie nie było ich jednak już zbyt wiele, udało mi się jednak zorganizować wieczorek taneczny w mrągowskim lokalu wycieczkowym „Leśne Przytulisko” – było to pożegnanie z koleżankami z klasy. Zdołałem nawet przemycić do lokalu trochę samogonu.

1 sierpnia rozpoczęła się służba. Razem z kolegą szkolnym trafiłem do Namysłowa na Śląsku. Po przeszkoleniu zasadniczym trafiłem do Wyszogrodu w Polsce, na zachód od Warszawy. Kopaliśmy tam okopy nad Wisłą, „dla obrony ojczyzny”. Tamtejsza gleba składała się z samego piasku i tylko za pomocą faszyn byliśmy w stanie ustabilizować te wykopy. Chwała Bogu na początku listopada prace te dobiegły końca. Oprócz pracy musieliśmy jeszcze stać na warcie. Nocą było najgorzej. Pocieszałem się gwiaździstym niebem, próbowałem rozróżnić poszczególne gwiazdozbiory i podśpiewywałem szlagier „Gwiazdy tych rodzinnych stron” Wilhelma Strienza. Człowiek wydawał się sobie coraz bardziej dorosły – w wieku siedemnastu lat.

«Lotniku, pozdrów mi słońce»

Po Służbie Pracy zostałem wcielony do Luftwaffe – zostałem lotnikiem. 15 listopada zameldowałem się w Rumii koło Gdańska. Niesamowite przeżycie: „Lotniku, pozdrów mi słońce, pozdrów mi gwiazdy i pozdrów księżyc” (aluzja do popularnego wówczas przeboju – red.)! Okres młodości dobiegł końca. Przyjął nas na stan kapitan Trenkel. Następnie wydano nam granatowe mundury, wypłacono mundurowe oraz porozdzielano na poszczególne izby w koszarach. Rozpoczęło się dwu- czy trzytygodniowe szkolenie zasadnicze, łącznie z odrobiną musztry: „Do lasu marsz, marsz!”, „Padnij!”, „Powstań, marsz!”.

Któregoś dnia razem z innymi kolegami wezwano mnie do dowódcy kompanii: odkomenderowano nas do Świdnicy na kolejny kurs szybowcowy. „Nie mogę was wypuścić bez przysięgi. Więc podnieście łapki i powtarzajcie …”. I naraz byłem lotnikiem pełną gębą, z książeczką wojskową i dumnie wypiętą piersią. Dostaliśmy bilety i jazda na dworzec. A tam od razu wpadłem w ramiona podoficera, który się na mnie wydarł, bo nie zasalutowałem. „Aha, to takie buty, każdemu mundurowemu trzeba przepisowo salutować!”. Pewnie niejeden kolejarz i listonosz dziwił się potem, co wstąpiło w tego chwackiego lotnika, że tak dziarsko salutuje – ja wolałem jednak mieć stuprocentową pewność.

Kierownik kursu na lotnisku w Świdnicy miał z nami pewien ambaras, ponieważ wszyscy pozostali uczestnicy byli jeszcze w Hitlerjugend (czyli w wieku przedpoborowym – red.). Nie miał więc innego wyjścia, jak tylko awansować nas na funkcyjnych. Z lataniem nie mieliśmy szczęścia. Dla samolotów holujących nie było paliwa, więc musieliśmy korzystać z wyciągarki, do tego warunki pogodowe też nie należały do najlepszych. Nie udało nam się w związku z tym odbyć długich lotów wymaganych do licencji lotniczej drugiego stopnia. Poza treningiem nasz czas wypełniała nuda, przepustki na miasto i od czasu do czasu wizyta w kinie lub – uwaga – w knajpie. Mogłem teraz naprawdę iść do knajpy i otwarcie zamówić piwo, i to nie tylko zamówić, ale również dostać je i wypić – byłem przecież żołnierzem! Razem z kolegą byliśmy tak przepełnieni dumą i jednocześnie głupotą, że kupiliśmy żółte galony i przyszyliśmy do kołnierzy munduru, co było przywilejem personelu latającego.

(Na zdjęciu: Mecenas Erich Samlowski reprezentował żydowskich kupców przy sprzedaży ich sklepów tuż przed wybuchem wojny.)

Tuż po Bożym Narodzeniu kurs dobiegł końca, udało mi się jednak uzyskać jeszcze urlop do domu, do Mrągowa. Dzięki temu miałem okazję ostatni raz w życiu zobaczyć ojca. Spędziliśmy razem trzy dni pełne refleksji, osnute chmurami niepewności. W tym też czasie moje życie zaczęło przelatywać mi przed oczyma jak film w kinie. „No nie, wcale nie jest aż tak źle. Popatrz, stoisz tu i wszystko jest w porządku.” Z tego powodu to ostatnie spotkanie z ojcem jawi mi się mniej lub bardziej jak mglisty sen. Pożegnanie na dworcu było straszne. Nie wolno mi było płakać, lecz rozkleiłem się mimo to. 1 stycznia 1945 roku musiałem zameldować się z powrotem w mojej jednostce w Rumi. To, co tam się następnie wydarzyło, uratowało mi życie. Kapitan Trenkel, nie mówiąc otwarcie, co myśli, a mianowicie „Tu niedługo będzie po wszystkim”, oznajmił nam: „Nie mam tu z was żadnego pożytku”. Wiedział dokładnie, co robi: Chciał nas, nieopierzone pisklaki, ochronić przed nadciągającym rosyjskim „walcem parowym”. Bez tej jego samowoli trafiłbym pewnie śladem ojca do gułagu – lub wylądował parę metrów pod ziemią.

Zostaliśmy więc oficjalnie odkomenderowani do Ustki. Był to jednak tylko obóz przejściowy i nie zagrzaliśmy tam na długo miejsca. Przeżyłem tam jednak ogromną niespodziankę. Po otrzymaniu łóżka, znalezienia mojej kwatery i przepisowym poukładaniu manatków w szafce postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Mój wzrok padł na tablicę ogłoszeń. Oprócz plakatów z hasłami „Wróg też słucha!” oraz „Jeden naród, jedna Rzesza, jeden Wódz” wisiały tam również listy z nazwiskami. Zacząłem je czytać, nie wiedziałem wprawdzie po co, ale czytałem. I nagle, niespodziewanie: barak taki a taki, izba taka a taka, Ulrich Jakubassa! „Jest tylko jeden Jakubassa, to nie może być nikt inny jak tylko Uli”. Dawaj w te pędy do wymienionej izby – a tam pusto. „Aha, pora obiadowa. No to zaczekam … Gdzie jest jego spanie? Tu nie, tu nie … Patrz tutaj, to przecież jego walizka!… Walizka?… Może prosto z domu?… To na pewno jest w niej coś do jedzenia! To przecież mój przyjaciel, a więc i moja walizka.” Otworzyłem – i rzeczywiście – w środku była wałówka! Gdy Uli nareszcie się zjawił, siedziałem szczęśliwy na jego łóżku i wcinałem to, co mu zapakowała matka. On nie zapomniał tego do końca życia i ja też nie. Od tej pory udało nam się za pomocą sprytu i kłamstw pozostać razem przez kolejne dwa lata. Zawiązała się przyjaźń na całe życie.

«Göring już dawno nazywał się Meier»

Ustka była, jak już wspomniałem, tylko obozem przejściowym. Już niebawem siedzieliśmy znowu w pociągu, nie znając celu podróży. Pod koniec stycznia 1945 roku dotarliśmy w okolice miasta Haselünne. Jest to region znany z bagien i mokradeł i miejscowi z ogromnym zapałem zajmowali się wydobywaniem torfu. Nasze żołnierskie życie toczyło się dalej utartym szlakiem: codzienne ćwiczenia w terenie, strzelnica i różne inne szkolenia. Nieraz przegnano nas również po okolicy, pewnie po to, by utrzymać naszą sprawność fizyczną. Ćwiczenia te przerywano jedynie wtedy, gdy z zachodu nadlatywały bombowce. Bynajmniej nie nasze, bo Göring już dawno nazywał się Meier (aluzja do wypowiedzi Hermanna Göringa, naczelnego lotnika III Rzeszy, że chce się nazywać Meier, jeśli jakikolwiek nieprzyjacielski samolot naruszy przestrzeń powietrzną Rzeszy; nazwisko Meier to niemiecki odpowiednik Kowalskiego – red.). Pamiętam jeszcze dowcip, w którym marszałka Rzeszy pytano: „Czy nasze maszyny wysłać nad Anglię całymi eskadrami, czy lepiej wszystkie trzy osobno?”. Po raz pierwszy zobaczyliśmy tam również pociski odrzutowe V1, tak zwaną „cudowną broń”. Słychać je było już z daleka ze względu na bardzo specyficzny odgłos silnika. Leciały dosyć wolno, lecz nie wiem, gdzie znajdował się ich cel. Możliwe, że był to Rotterdam (bardziej prawdopodobnym celem wydaje się być Antwerpia lub Bruksela – red.), bo Londyn leżał w zupełnie innym kierunku. Tak nawiasem, obiło mi się kiedyś o uszy, jaki był rzekomo ulubiony szlagier Hitlera: „Wiem, że kiedyś wydarzy się cud”.

Cały czas chodziliśmy głodni jak wilki. W związku z tym razem z Ulim, podobnie jak wielu innych kolegów, wybieraliśmy się w weekendy w teren, aby „zorganizować” u rolników coś do jedzenia – tak to wówczas nazywano, choć bardziej właściwym słowem byłoby „wyżebrać”. Najczęściej wracaliśmy z jajkami, chlebem i masłem.

N
a początku marca załadowano nas w pociąg i wywieziono do Holandii. Nie dostaliśmy jednak żadnego właściwego zadania bojowego. Po kilku nocnych marszach forsownych w kierunku wschodnim dostaliśmy się w okolicach Appelhülsen, a więc w Niemczech, w niewolę amerykańską. Bez naszych podoficerów, którzy byli doświadczonymi wojakami, byłoby po nas – naszym batalionem (który batalionem był tylko z nazwy) dowodził bowiem młody, niedoświadczony kapitan, coś w stylu „Wódz, Naród i Ojczyzna” (znane hasło propagandowe streszczające w trzech słowach ideologię nazistowską, w oryginale „Führer, Volk und Vaterland” – red.).

«Wiwal wszisko!» – niewola

Zajęliśmy pozycję w lesie. Kiedy nad lasem krążyć zaczął samolot rozpoznawczy, mnie zaczęło opuszczać moje bohaterstwo. Uli był mą jedyną podporą, wzajemnie się pocieszaliśmy. Późnym popołudniem usłyszeliśmy odgłos gąsienic. Ledwie zdążyłem rozłożyć i przygotować do zdania karabin, a już słyszeliśmy obce, poganiające dźwięki: „Szipszej, szipszej”. Uli i Jasio ociągając się podnieśli się z leśnej ziemi i, trzymając ręce w górze, wyszli na pole. Tam poważnie wyglądający jankesi za pomocą przyjaznego machania karabinem dali im do zrozumienia, że mają ustawić się rzędem. „Wiwal wszisko!” Polecenie to nie dotyczyło wyłącznie uzbrojenia, lecz również wszystkich innych rzeczy, jakie mieliśmy przy sobie, na przykład dokumentów i jedzenia w chlebaku. Zegarki znaleźli sami. Rozpoczął się dla nas nowy odcinek życia. Byliśmy jeńcami wojennymi – to była zła wiadomość. Dobrą wiadomością było jednak to, że byli to jankesi a nie Ruscy.

Do wieczora kompletnie przetrzepali nasze manatki. Następnie pomaszerowaliśmy pod miłą amerykańską opieką w kierunku Appelhülsen, które nadal stało w płomieniach. Na placu w centrum miasta kazano nam usiąść na ziemi. Wśród wziętych w niewolę żołnierzy panowało milczenie. Od czasu do czasu przechodzili koło nas strażnicy robiący obchód. I tak siedzieliśmy sobie, rozmyślając o tym, co się wydarzyło, i o tym, co nas jeszcze czeka. Szukając papierosów, natrafiłem na coś dziwnego w mojej kieszeni, i musiałem koniecznie poradzić się Uli'ego. Wyszeptałem mu do ucha, że ostał mi się w kieszeni granat ręczny. Wywalić? Nie, tego nie da się ukryć. Zostawić w kieszeni? Też nie, bo znajdą to cholerstwo i co wtedy? No cóż, byłem jeszcze dość naiwny i doszedłem do wniosku, że uczciwość popłaca. Wręczyłem więc granat strażnikowi, który, zdaje się, za późno zauważył, co to takiego jest. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo tak szybko padającego na ziemię. Na szczęście nic nie wyleciało w powietrze, co chyba uratowało mi skórę. Uli skomentował to krótko: „Ty ośle”.

W środku nocy wciśnięto nas do ciężarówek i wywieziono na boisko szkolne gdzieś na wsi. Poukładano nas tam na dworze jeden obok drugiego jak sardynki w puszce. Później, z kilkoma innymi chłopakami, wyciągnięto mnie stamtąd i wyprowadzono na pole za szkołą. Dostaliśmy do ręki łopaty i pokazano nam na migi, że mamy kopać rowy. „Aha, więc jankesi wcale nie są tak humanitarni, jak myślałem. Wapno też już leży gotowe! – Czekaj, czekaj! Chyba za wąskie te rowy. O cholera, to tylko latryny!”

«Podnieś do góry ręce»

N
astępnego dnia przewieziono nas ciężarówkami dalej, na drugą stronę Renu. Tam mieliśmy zaszczyt osiedlenia się jako pierwsi w cieszącym się złą sławą obozie jenieckim Rheinberg. Kiedy dotarliśmy na miejsce, jedyną trwałą budowlą były prowizoryczne zasieki
z drutu kolczastego, obstawione wartownikami z groźnymi minami. Uli i ja nie odstępowaliśmy od siebie na krok, aby nas, nie daj Boże, nie rozdzielono. Początkowo w obozie panowało jeszcze pewne koleżeństwo, jednak solidarność z kolegami z własnego oddziału była celowo podkopywana przez ciągłe przenosiny. Na szczęście nie byliśmy jednak jeszcze zewidencjonowani. Kiedy więc padał rozkaz „Wszyscy z nazwiskami na litery od tej do tej przechodzą na prawo!”, wymyślaliśmy z Ulim co rusz to nowe nazwiska – raz ja się nazywałem Jamlowski, innym razem on nazywał się Sakukassa.
Zaopatrzenie w wodę stanowiło w obozie poważny problem. Trzeba było godzinami stać w kolejce, żeby napełnić wodą puszkę po konserwie. Często w ruch szły przy tym pięści i musieli interweniować Amerykanie. Prowiant otrzymywaliśmy w postaci suchych racji armii amerykańskiej. Były to nieprzemakalne paczki z konserwą obiadową (wołowiną lub zupą z wkładką mięsną), ciastkami, orzeszkami i przede wszystkim papierosami, które albo się samemu wypalało, albo sprzedawało. Początkowo nie mieliśmy możliwości podgrzać jedzenie. Spanie w coraz większym stopniu stawało się nawykiem, bo porcje były niewielkie, a głód wywołuje słabość i zmęczenie. Ten głód na zawsze ze mną zostanie. I wspomnienie, jak bardzo głód boli.

Czas mijał powoli. Wędrowaliśmy po obozie, szukając kumpli, rozmawialiśmy między sobą, roznosiliśmy plotki i uważnie ich słuchaliśmy. Lecz już niebawem trafiliśmy w dobre ręce siedzących za kółkiem aniołów śmierci, którzy chcieli pokazać, na co stać amerykańskie ciężarówki, i pędzili na złamanie karku. Tym razem podróżowaliśmy jednak, o ile się nie mylę, pod plandeką i w pozycji siedzącej. Trafiliśmy na teren jakiejś fabryki. Komuś z drugiego końca ciężarówki udało się dostrzec tablicę przydrożną z nazwą miasta Namur. Na terenie fabryki rozmieszczone były druciane klatki, jakieś 20 na 20 metrów, a pomiędzy nimi chodniki. Pognano nas do jakiegoś budynku, po schodach w dół przez szpaler żandarmerii wojskowej. Na schodach utworzył się korek i po raz kolejny usłyszeliśmy swojsko brzmiące „Szipszej, szipszej!” Tyle tylko, że tym razem dostałem na dokładkę pałką policyjną po plecach. Na dole uprzejmie nas wypytywano: „Co słychać, jak leci” no i oczywiście „Podnieś do góry ręce”. Najpierw pomyślałem, że ten człowiek chce sobie powąchać, jak pachnie niemiecki pot – w rzeczywistości chciał jednak jedynie zobaczyć, czy miałem wytatuowaną grupę krwi, jak było to w zwyczaju SS. Później miałem okazję zobaczyć, co czekało typów z tatuażem. Wsadzono ich do klatki z wspaniałym, ostrym żwirem – jankesi widocznie wiedzieli, że niemiecki żołnierz doskonale umie się czołgać. Esesmanów ćwiczono tam godzinami. Przypuszczam jednak, że w soboty z owej procedury rezygnowano, ponieważ główni nadzorcy musieli udać się do bożnicy. W tej fabryce zostaliśmy ponadto po raz pierwszy spisani z imienia i nazwiska. Razem z Ulim udało nam się jednak nadal pozostać razem.

«Na wszystkich przejazdach kolejowych czekały belgijskie i francuskie komitety powitalne»

Po jakimś czasie znowu ruszyliśmy w drogę, tym razem koleją i to była dobra wiadomość; szkoda tylko, że jechaliśmy w węglarkach bez dachu – to była zła wiadomość. Wagony nie były jednak przynajmniej przepełnione, było w nich wystarczająco miejsca, żeby się położyć. W każdym wagonie stały dwa wiadra: jedno na wodę, drugie na brudy. Na co drugim wagonie siedział wartownik. Myśleliśmy, że chcą nas w ten sposób ustrzec przed ewentualnym samobójstwem. W rzeczywistości chodziło o coś innego. Na wszystkich przejazdach kolejowych czekały belgijskie i francuskie komitety powitalne. Może rzucały kwiaty? A gdzie tam, na głowy posypał nam się grad kamieni! Ale nasi wartownicy mieli swoje rozkazy, a ponadto jankesi nie cierpieli Francuzów. Rozpoczynała się więc porządna strzelanina – oczywiście ponad głowami tych miłych ludzi, smuga ognia wyglądała jednak wspaniale. Wyliśmy z zachwytu.

Nasza podróż trwała cały dzień i całą noc. Punktem docelowym było miasto Bolbec na północ od Le Havre. Maszerowaliśmy przez ulice i na własne oczy mogliśmy się przekonać, że ludzie byli tam łagodniejsi – nie rzucali w nas kamieniami, za to wypróżniali nad naszymi głowami nocniki. Na szczęście przynajmniej nasz obóz okazał się być miłą niespodzianką: Były tam bowiem namioty i nie musieliśmy już dłużej spać pod gołym niebem. Po zajęciu miejsca w namiocie rozpoczęła się znowu wędrówka i szukanie znajomych twarzy. Czas mijał w iście ślimaczym tempie. Z pustymi brzuchami oczekiwaliśmy, co przyniesie nam przyszłość. Któregoś razu przewróciłem się ze słabości – zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Ze względu na ciągły głód komando przynoszące do obozu jedzenie cieszyło się ogromną popularnością. Mnie nigdy do niego nie wybrano i chwała Bogu. Bo gdy się człowiekowi omsknęła ręka i wsadził pod koszulę na przykład bochenek chleba, kara – jeśli go na tym złapano – była sroga i jedyna w swoim rodzaju. Obóz otoczony był płotem z drutu kolczastego. Pale narożne i przybramne tego płotu miały grubość słupów telefonicznych – powierzchnia ta wystarczała akurat, aby balansować na niej ze złączonymi stopami i wiszącymi w powietrzu czubkami butów. W ten sposób podziwiać można było stojących tam na górze „złodziei”, dokładających wszelkich wysiłków, by nie spaść dwa i pół metra w dół. Niektórzy rzeczywiście lądowali na ziemi – i nie obeszło się to nigdy bez połamanych kości.

Któregoś dnia przyszła pora ruszać dalej w drogę – kolejno odlicz i na ciężarówkę. Dokąd nas wieźli? Tego nam oczywiście nikt nie wyjawił. Wyładowano nas w Rouen nad Sekwaną. Co po nas w porcie? Proszę wsiadać, drodzy panowie! Celu podróży i tym razem na nie zdradzono. Nasz statek nie był transportowcem przystosowanym do przewozu wojska, lecz zwykłym frachtowcem. Spaliśmy na gołej podłodze w ładowni, na drugim lub trzecim międzypokładzie. Jak się okazało, znajdowaliśmy się w drodze do Ameryki, kraju obiecanego. Powodów do radości jednak nie było. Statek nie był przystosowany do przygotowania ciepłych posiłków, w każdym razie nie dla kilku tysięcy POW-ów – bo tak brzmiał nasz oficjalny tytuł. Skrót ten oznaczał po angielsku „prisoner of war”, czyli „jeniec wojenny”. Na zmianę wypuszczano nas na wolne powietrze. Razem z Ulim chętnie chodziliśmy na sam przód statku, gdzie kilka metrów ponad naszymi głowami stali na wieżyczkach strzelniczych amerykańscy żołnierze. Zapalali papierosa i rzucali go nam na dół. Byliśmy cały czas tak głodni, że rozmawialiśmy o najprzeróżniejszych przepisach kucharskich. Uli pełen entuzjazmu zapewniał mnie, że byłby całkowicie zadowolony, gdyby miał ziemniaki w mundurkach z masłem i solą - byłoby to wręcz królewskie danie. Po dziś dzień jem na jego wspomnienie najpierw ziemniaka z masłem i solą, gdy mamy w domu ziemniaki w mundurkach.

«Widok kapitolu z olbrzymią kopułą był jedyny w swoim rodzaju»

Pod koniec maja, po niecałych trzech tygodniach podróży, ujrzeliśmy wreszcie stały ląd: Amerykę. Pierwszą rzeczą, którą dane mi było tam ujrzeć, było wesołe miasteczko na nabrzeżu. W pamięci utkwiła mi również statua wolności. Widzieliśmy wreszcie znów normalne życie, mogliśmy wziąć prysznic, zostaliśmy odwszeni i w końcu zawieziono nas na dworzec kolejowy. Na peronie stał pociąg z wygodnymi wagonami pulmanowskimi. Rozglądaliśmy się po pustym torze po drugiej stronie peronu i czekaliśmy na nasz pociąg towarowy. Lecz nagle padł rozkaz „Board!”. „Odwróćcie się, to jest wasz pociąg”. Czekały na nas wagony salonowe bez przedziałów. Wstać z miejsca wolno nam było tylko po uprzedzeniu wartownika; do toalety chodziło się pod opieką. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie i przekąski pomiędzy nimi. Papierosów również nie brakowało, nie było tylko piwa. Cały czas wyglądaliśmy przez okna.

N
ajpierw jechaliśmy przez rozległe tereny portowe i przemysłowe. Następnie naszym oczom ukazały się tereny wiejskie, pastwiska i pola. Pierwszym większym miastem leżącym po drodze była Philadelphia – dostrzec udało nam się tam jednak niewiele, bo linie kolejowe w większości miast wiodły przez przedmieścia. Głębokie wrażenie wywarły na mnie slumsy na obrzeżach torów. W końcu dojechaliśmy do Waszyngtonu. Miasto jawiło się jako ocean świateł – wojna w Europie dobiegła końca. Widok kapitolu z olbrzymią podświetloną kopułą był niepowtarzalny. Utwierdziło się we mnie mocne poczucie amerykańskiej potęgi, które zrodziło się jeszcze w Europie. Oni mieli wszystkiego pod dostatkiem, od czołgu po samolot, ich oddziałom nie brakowało niczego.

Następnego dnia ujrzeliśmy znowu inny krajobraz. Jechaliśmy teraz przez lasy. Wzdłuż torów stały jedynie drewniane chałupiny, ale nieraz parkował przed nimi samochód! Wylądowaliśmy na południu i wczesnym popołudniem dotarliśmy do celu: Camp Butner, na północ od Durham w Północnej Karolinie. Autobusami zawieziono nas do obozu. Tam musieliśmy ustawić się piątkami na dużym placu i zostaliśmy przywitani przez jakiegoś oficera: „Traficie do kraju, gdzie miód i mleko płynie strumieniami – ale nie dla was!”. Później dowiedzieliśmy się, że oficer ten był Żydem.

(Na zdjęciu: Johann Samlowski jako jeniec wojenny w USA.
)

Po tym powitaniu rozdzielono nas na poszczególne baraki – Uli trafił do innego niż ja. W środku stały piętrowe łóżka z białą pościelą i małą szafką dla każdego z nas. Chłopie, tu jest prawie jak w domu! Wręczono nam również nowe ubrania, buty, bieliznę, skarpety i chusteczki do nosa, a do tego jeszcze mydło z ręcznikiem, grzebień, szczoteczkę do zębów i, jakby tego było mało, kieszonkowe w walucie obozowej, którą mogliśmy płacić za zakupy w kantynie. Cała procedura zakończyła się badaniem lekarskim i spisaniem danych osobowych.

Przez kilka kolejnych dni tradycyjnie chodziłem po obozie, rozglądając się za znajomymi twarzami. W ten sposób trafiłem do baraku, którego mieszkańcy w milczeniu poddali mnie dogłębnej lustracji, nie witając się ze mną. Zbity z tropu powiedziałem „dzień dobry”. W tym momencie podeszło do mnie dwóch drabów i podniosło za dupę do góry, krzycząc: „Jak wejdziesz tu następnym razem, to powiesz z łaski swojej ‹Heil Hitler›!”. Ani się spostrzegłem, jak wylądowałem na zewnątrz na wspomnianej już części ciała. Okazało się, że był to barak dla esesmanów.

Któregoś dnia zarządzono zbiórkę na placu apelowym. Zacięty wyraz twarzy jankesów nie wróżył nic dobrego. Podzieleni na kilka plutonów pomaszerowaliśmy do kina. Tylko po co ta śmiertelna powaga, co to ma znaczyć? Wkrótce poznaliśmy przyczynę: Na ekranie migały zdjęcia z obozów koncentracyjnych. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Emocje te znalazły ujście w drodze powrotnej – naraz wszyscy zaintonowali pieśń żołnierską „Mój piękny Westerwaldzie”, dziarsko maszerując w kierunku obozu. Nasi stróże nas nie hamowali. Doszło nawet do muzycznej rywalizacji między poszczególnymi plutonami.

Na początku czerwca definitywnie rozdzielono Uliego i mnie. Któregoś ranka podjechały autobusy, do których zabierano jeńców wzywanych z imienia i nazwiska. Uli znalazł się wśród nich, mnie przyszło pozostać na miejscu. Lecz bynajmniej nie na długo, bo wkrótce i ja musiałem spakować manatki i po raz wtóry wyruszyć w nieznane – tablice przy drogach i nazwy miast zupełnie nic nam nie mówiły. Po wielu godzinach jazdy ujrzeliśmy wreszcie miasteczko namiotowe – był to obóz Williamston, nowe miejsce mojego pobytu. Namioty wyglądały bardzo osobliwie. Miały drewnianą podłogę i drewniane ściany po pierś. Tylko dach miał formę plandeki, którą można było otworzyć i zamknąć. W każdym namiocie mieszkało po siedmiu, ośmiu chłopa. Moi koledzy z namiotu to były porządne chłopaki, bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy.

«Obóz jeniecki wyobrażaliśmy sobie zgoła inaczej»

Infrastruktura obozowa była dosyć skromna, przewyższała jednak nasze oczekiwania. Stołówka była duża, a jedzenie dobre. W kantynie można było nabyć wszystko, co potrzebne: przybory toaletowe, czekoladę, ciastka, napoje, cygara, papierosy i tytoń. Obóz jeniecki wyobrażaliśmy sobie zgoła inaczej! Pierwszego wieczoru obserwowałem, jak po pracy przywożono z powrotem więźniów – większość prywatnymi samochodami osobowymi! Tak sobie stałem i się przyglądałem. I naraz ujrzałem Uliego – świętowaliśmy łączenie rodzin. Uli pracował w tartaku. Ja sam pracowałem później w tak wielu miejscach, że nie jestem w stanie ich wszystkich wyliczyć. Zgodnie z Konwencją Genewską, której Amerykanie przestrzegali, wolno było wysyłać do pracy niższe stopnie. Ja sam tylko jeden jedyny raz pracowałem na rzecz wojska, poza tym zaś wyłącznie u osób prywatnych lub w firmach. Jedną z najcięższych prac był wyrąb lasu na akord: ściąć drzewo, odrąbać konary, pociąć pień na cztery równe kawałki, poukładać na kupie – i tak w kółko. Pracowaliśmy w zespołach dwuosobowych i musieliśmy wypełnić normę, stosy drewna były dokładnie mierzone. Pił motorowych wówczas jeszcze nie było. Na dokładkę w Północnej Karolinie panuje piekielny upał – już nie pamiętam, ile wiader wody codziennie wypijałem. W pierwszy dzień wytrzymałem tylko do trzeciej po południu. Pękała mi głowa i byłem zlany potem. Dozorca wziął mnie na bok i przez resztę czasu leżałem w cieniu jak trup.

W
przeciwieństwie do poprzednich obozów w Williamston nigdy nie było nam nudno. Dzięki pracy mieliśmy możliwość opuszczać obóz i zobaczyć wiele nowego. Również czas wolny można było sobie zorganizować. Z inicjatywy naszego komendanta wybudowano dużą halę wielofunkcyjną, która służyła jako sala gimnastyczna, ale również jako teatr – odbywały się tam koncerty, grano operetki i komedie. Kto chciał, mógł dokształcać się na kursach wieczorowych – ja zdecydowałem się na muzykę klasyczną i historię. Były też lekcje angielskiego. Istniała nawet biblioteka. Do tych legalnych możliwości dochodziły nielegalne – w ścisłej tajemnicy pędzono i konsumowano z kolegami bimber. W ogóle było rzeczą godną podziwu, jak wielką fantazją wykazywali się jeńcy i co udawało się przemycić do obozu – nierzadko na zamówienie: „Gdzie pracujesz?”, „Co możesz załatwić?” itd. Żyliśmy jak u Pana Boga za piecem, szczególnie biorąc pod uwagę, że byliśmy jeńcami wojennymi.

«Wieści rozchodzące się na temat obozów koncentracyjnych wywołały ogromne poruszenie»

Lecz nagle, wczesnym latem 1945 roku, jankesi zwariowali. Wyżywienie przestawiono na suchy chleb. Dwie kromki białego pieczywa obłożonego listkami sałaty stanowiły naszą całą naszą rację obiadową, z którą wyruszaliśmy do pracy. Zniknęło mleko, a w kantynie dostać można było niewiele więcej niż mydło i pastę do zębów. Jak do tego doszło? Wieści rozchodzące się na temat obozów koncentracyjnych wywołały ogromne poruszenie. Najwidoczniej zwierzchnictwo zarządziło tę zbiorową karę, komendant obozu w każdym razie nie wykazywał w tym względzie nadmiernej skwapliwości, tym bardziej, że w pracy nasza wydajność szybko zaczęła spadać, niemniej jednak wykonywał rozkaz. Po kilku tygodniach znalazło się chyba kilka trzeźwiejszych głów, które to wszystko zakończyły, i wszystko wróciło do normy.

Moje dnie i tygodnie spędzałem na plantacjach tytoniu i orzeszków ziemnych, z których słynie Północna Karolina, oraz w fabryce nawozów sztucznych. We wszystkich tych miejscach znajdowaliśmy się na poziomie murzynów (którzy bez wyjątku utkwili mi w pamięci jako ludzie prawie zawsze uprzejmi i weseli). Przestoje w pracy zabijaliśmy, grając w „Penny Pitching”. W grze tej rzuca się monetą tak, aby upadła jak najbliżej ściany – ten, kto jest najbliżej muru, zgarnia pulę. Nieraz flirtowaliśmy również z dziewczętami pracującymi przy przebieraniu tytoniu na taśmie, próbując znaleźć się jak najbliżej kobiecego ciała. Niektóre z nich okazywały się dość przystępne i pozwalały się nawet dotknąć.

Tak minął rok i nadeszła zima, jakiej nie spodziewaliśmy się po tak tropikalnym lecie. Warsztaty obozowe tuż przy ogrodzeniu, przy samej drodze, zbudowały szopkę pokaźnych rozmiarów – była oświetlona, a w środku stały rzeźbione figury. Wieczorami sznurek samochodów przed płotem się nie urywał, a pod szopką pojawiły się prezenty! Wigilię obchodziliśmy w naszej hali wielofunkcyjnej. Przyszedł komendant obozu i miejscowi notable z małżonkami. Te piękne chwile mącił jednak fakt, że nasza przyszłość była jedną wielką niewiadomą, co odbiło się na nastroju.

W
nowym, 1946 roku Amerykanie rozpoczęli „denazyfikację”. Każdy musiał osobiście stawić się na przesłuchanie. Ze względu na dużą liczbę jeńców procedura ta ciągnęła się w nieskończoność. Przesłuchujący mnie oficer nie wiercił jednak głęboko, prawdopodobnie ze względu na mój młody wiek – Amerykanie byli doskonale zorientowani w realiach III Rzeszy. Po wszystkim wysłano nas z powrotem do pracy. W moim wypadku rozkaz brzmiał „Do lasu marsz, marsz!”. Maszynista, z którym tam pracowałem, lubił mnie i przynosił mi od czasu do czasu coś do jedzenia. Później chciał mi nawet pomóc uciec – miałem ożenić się z jego bratanicą. Ponieważ nie miał jednak większości przednich zębów i w ogóle nie wyglądał zbyt zachęcająco, nie skorzystałem z jego wielkodusznej propozycji.

«Jedziemy na Anglię» – wolność

Zgodnie z Konwencją Genewską wszyscy jeńcy wojenni powinni zostać zwolnieni do ojczyzny w ciągu osiemnastu miesięcy od zakończenia wojny. Pojęcie „ojczyzna” o mały włos wyszłoby mi bokiem. Wezwano mnie ponownie na rozmowę, podczas której wyjawiono mi, iż zgodnie z mym pochodzeniem zostanę zwolniony do … Polski. Musiałem nieźle się namęczyć, łącznie z kilkoma atakami szału, zanim udało mi się przekonać mego rozmówcę, że wysyłając mnie do Polski oddałby mi niedźwiedzią przysługę.

W kwietniu 1946 roku przyszła pora pakować manatki. Mój bagaż składał się z dwóch worków marynarskich i małej drewnianej walizki (produkowano je i sprzedawano w obozie) – w końcu oprócz bielizny i ubrań musiałem gdzieś pomieścić dziesięć kartonów papierosów oraz zapasy kawy, herbaty, kakao, tytoniu, mydła, kremu, wody toaletowej i jeszcze paru innych rzeczy. Pociągiem dotarliśmy do Camp Shanks. Był to obóz zaokrętowania nad rzeką Hudson, około stu kilometrów na północ od Nowego Jorku. Nasz frachtowiec był, w przeciwieństwie do rejsu w odwrotnym kierunku, przystosowany do przewozu wojska i mieliśmy tam prawdziwe koje. Rejs wzdłuż nabrzeży Nowego Jorku był niepowtarzalnym przeżyciem, drapacze chmur mieliśmy w zasięgu ręki. Żegnając statuę wolności, nie przypuszczałem, że ją kiedykolwiek znów zobaczę – obecnie już od kilku dziesięcioleci mieszkam w Stanach Zjednoczonych.

Podczas przeprawy przez Atlantyk Uli był cały czas razem ze mną, spaliśmy nawet w tej samej kabinie. Co rusz próbowaliśmy odgadnąć, do którego to z portów nas wiozą: raz stawialiśmy na Bremę, raz na Hamburg, jeszcze innym razem na Bremerhaven. W końcu zaczęliśmy podejrzewać, że coś przed nami ukrywają! W końcu, po okołu dwóch tygodniach, wpłynęliśmy do portu. Tylko do jakiego? Szybko wyszło na jaw, że nie była to ani Brema, ani Hamburg, lecz Liverpool, leżący, jak wiadomo, w Anglii. Po jaką cholerę tak często śpiewaliśmy „Jedziemy na Anglię – jedziemy – jedziemy na Aaanglięęę” (aluzja do niemieckiego marszu wojskowego – red.)!

O
dprawiali – lub raczej trzepali – nas Polacy służący w brytyjskiej armii. Próbowali nas najzwyczajniej w świecie okraść! My jednak zrobiliśmy taki rwetes, że sprawą zainteresował się brytyjski oficer, który zniweczył ich zamiary. Polacy zmienili więc taktykę i zaczęli wyjątkowo skrupulatnie przeczesywać nasze bagaże. Było więc lepiej zawczasu pomachać im pod nosem jakimś atrakcyjnym pakunkiem.

«Anglicy maszerowali jak marionetki»

W
Anglii przyszło mi się rozstać z Ulim, przydzielono nas do dwóch różnych obozów. Ja trafiłem do obozu Normanhurst koło Battle w hrabstwie Sussex. Nasze baraki stały w parku pałacowym. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, było przesadnie zdyscyplinowane zachowanie pilnujących nas Brytyjczyków, którzy maszerowali jak marionetki. Naszą amerykańską odzież z napisem „POW” na plecach i z przodu na nogawce zamieniliśmy na bordowe spodnie i kurtki mundurowe z jasnym rombem na plecach.

Moim pierwszym miejscem pracy w Anglii był … pensjonat dla dziewcząt! Objąłem tam stanowisko ogrodnika, moim szefem był starszy ogrodnik Jim. Żyliśmy w dobrej komitywie i szybko zrozumiałem, czemu tak było. Któregoś razu Jim powiedział do mnie: „To fakt, że przegraliście wojnę, ale teraz nadchodzi nowe niebezpieczeństwo. Musimy trzymać razem, bo inaczej cholerne Ruski wszędzie się rozpanoszą.” Pracę miałem wspaniałą: poza terenem obozu nikt nas nie pilnował, zaś Jim nie oczekiwał ode mnie jakiejś wyjątkowej wydajności, ponadto musiałem koniecznie przestrzegać przerw na herbatę – przed południem i po południu, a był to prawdziwy rytuał. W ten sposób mijały dni i tygodnie „pilnej” pracy. Kiedy tylko zbliżałem się do szkolnych okien lub mijałem grupę dziewcząt, widziałem i czułem na sobie ich zaciekawione spojrzenia. Niejedna pewnie wypatrywała moich rogów.

(Na zdjęciu: Członkowie teatru obozowego w Normanhurst – Johann (górny rząd, czwarty od lewej) był suflerem.)

Później przeniesiono mnie do pracy na roli. Tam poznałem Bernarda, który pochodził z hamburskiej rodziny kupieckiej i angielski wyniósł z domu jako drugi język. Któregoś dnia przydzielono go pewnej samotnej wdowie po sześćdziesiątce, która miała raptem dwie krowy, parę kurcząt i sad. Codziennie rano Bernard wychodził do swej „ciężkiej” pracy. Podejrzewam, że ta dziarska dama chciała od Bernarda czegoś więcej, niż przekopywania grządek – i może nawet to dostała.

Przez jakiś czas pracowałem również jako pomoc w kancelarii. Wiało tam nudą! Godzinami siedziałem sam w biurze, Anglików ani widu, ani słychu. Zacząłem więc szperać w aktach i zanim się spostrzegłem trzymałem w ręku swoje własne fotki! Ciekawe, czy Anglicy często zaglądają do tych papierzysk … Chyba nie. A ponieważ w teczce nigdzie nie było wzmianki, że zawiera zdjęcie, powędrowało ono szybko do kieszeni. Oprócz tego mogłem przeczytać czarno na białym, że nie zarzucano mi żadnych zbrodni wojennych.

W mojej izbie mieszkał kierownik teatru obozowego. Tak się więc złożyło, że zostałem członkiem trupy. Na scenę nie wstąpiłem jednak ani razu, zaangażowano mnie bowiem w charakterze suflera, oprócz tego pomagałem zaś przy ustawianiu dekoracji. Na Boże Narodzenie wystawiliśmy jasełka, w których zagrało również kilku angielskich strażników oraz paru cywilów.

«Jeńcy wojenni robili za oswojone nazistowskie bestie»

Od końca 1946 roku wolno nam było opuszczać obóz, jeśli otrzymaliśmy zaproszenie od osób prywatnych. Dzięki temu mój angielski stawał się coraz płynniejszy. Dołączyłem bowiem do paczki ośmiu, może dziesięciu Brytyjczyków i kilku niemieckich jeńców. My, jeńcy wojenni, robiliśmy tam za oswojone nazistowskie bestie – Anglicy bardzo interesowali się życiem w Niemczech nazistowskich. Jednak mimo iż w weekendy tak często, jak tylko było to możliwe, chodziłem do kina i nawiązałem kilka znajomości, czułem się chwilami bardzo samotny. Tamtejszym dziewczętom brakowało najwyraźniej odwagi, aby nawiązać z nami kontakt, choć widać było, że są zainteresowane. Udało mi się nawet zdobyć oddzielny pokoik w jakiejś dobudówce, tylko co komu po własnym lokum, jeśli nie ma go z kim dzielić. Nie zrażałem się jednak i kiedy tylko mogłem, jeździłem na wyprawy po okolicy – rozkład jazdy autobusów znałem na pamięć. Podczas jednej z tych wypraw spotkałem małżeństwo z Londynu, które zaprosiło mnie do siebie na weekend. Pojechałem tam, nie było to jednak do końca to, czego oczekiwałem. Niedziela była dla nich dniem odpoczynku – po bardzo późnej pobudce zjedliśmy bez pośpiechu śniadanie, czytając przy tym gazetę. Potem długie rozmowy, a na koniec spacer po osiedlu. Prawdziwego Londynu jednak nie zobaczyłem – moi znajomi mieszkali na przedmieściach.

Johann Samlowski w obozie Normanhurst: jeńcom wolno było chodzić po cywilnemu. Ubrań dostarczał kolega prowadzący w obozie po cichu sklep ze starzyzną.


Innym razem pojechałem do Folkestone – dowiedziałem się, że Uli był tam w obozie. Odwiedziłem go i razem pojechaliśmy obejrzeć skały kredowe w Dover. Po jakimś czasie nikt nie przejmował się sprawdzaniem zaproszeń – najzwyczajniej w świecie znikaliśmy z obozu i najmowaliśmy się w weekendy do różnych prac dorywczych. Jedno z tych zajęć pamiętam bardzo dokładnie. Było to w Bexhill nad Kanałem La Manche. W ośmiu budowaliśmy falochrony mające chronić plażę przed erozją. Bardzo wówczas przydały mi się moje umiejętności pływackie. Podciągaliśmy w wodzie pale, które następnie były wbijane kafarem w dno. Zarabiane w ten sposób pieniądze trochę nas zdemoralizowały, bo z czasem te weekendowe zajęcia stały się dla nas ważniejsze niż nasza właściwa praca w zwykłe dni tygodnia. Każdy z nas chciał się lepiej ubierać, nikt nie miał ochoty chodzić w weekendy w obozowych ciuchach. Mieliśmy w obozie obrotnego kolegę, który jako kierowca mógł znacznie swobodniej poruszać się po okolicy. W mieście sprzedawał różne ręcznie wykonane przez siebie przedmioty, na przykład fifki z mosiężnych rureczek. Z zarobioną w ten sposób gotówką szedł na zakupy do sklepu ze starzyzną, a zdobyty tam towar opychał następnie w obozie. Na poddaszu jednego z budynków urządził sobie prawdziwy sklepik, gdzie przyjmował również zamówienia.

W połowie czerwca w końcu zwolniono nas do Niemiec. Trudno mi dziś powiedzieć, jakie miałem wówczas oczekiwania. Wszystko było bardzo niepewne i niejednokrotnie ludzie myśleli w kategoriach z dnia na dzień. W punkcie zbiorczym zostałem oficjalnie zwolniony z luftwaffe, dostałem 40 marek zapomogi i, zaopatrzony w bezpłatny bilet, ruszyłem na dworzec. Z mamą uzgodniliśmy, że spotkamy się w Getyndze u zaprzyjaźnionej rodziny. Pociąg wlókł się, jakby chciał a nie mógł, a podróż trwała całą wieczność. W końcu jednak dotarłem na miejsce. Na placu przed dworcem kwitł w najlepsze czarny rynek. Amerykańskie i angielskie papierosy schodziły, jeśli mnie pamięć nie myli, po pięć marek za sztukę. Miałem ich przy sobie 1200 sztuk, do tego pięć kilogramów kawy oraz większe ilości herbaty i kakao. Dopiero później dowiedziałem się, że byłem doskonałą partią.

«Wszyscy chcieli zostać piekarzem albo rzeźnikiem, tylko ja nie»

Mój powrót do ojczyzny został należycie opity. Niestety, musiałem również pogodzić się z faktem, że mój ojciec zginął po wywózce do ZSRR, a siostra utonęła na statku „Steuben”. Mój brat Ernest pracował jako spawacz w hamburskim porcie – nie był to oczywiście jego prawdziwy zawód, ani zajęcie odpowiadające jego życiowym aspiracjom. Ale z czegoś trzeba było przecież żyć. Musiał zakończyć karierę jako wyższy urzędnik w administracji celnej. Moje pierwsze dni wypełniło stanie w kolejkach do urzędów: karta taka, karta siaka, tu pieczątka, tam stempel. Jednym z miejsc, jakie odwiedziłem, był Urząd Pracy, gdzie rozpocząłem karierę bezrobotnego z zerowym stażem zawodowym. Nie pozostawało mi jednak nic innego, nie miałem bowiem ochoty dalej siedzieć razem z dziećmi w szkolnej ławce, aby uczyć się do matury, z której był wątpliwy pożytek. Dopiero na początku września ktoś poradził mi, bym postarał się o kurs zawodowy w jakiejś firmie. Wszyscy chcieli zostać piekarzem albo rzeźnikiem, tylko ja nie. 15 września rozpocząłem naukę zawodu mechanika samochodowego w punkcie sprzedaży Volkswagen u pana Bartelsa w Getyndze. Ponieważ miałem za sobą niewolę wojenną, odpuszczono mi jeden rok nauki. Uczyłem się tam wszystkiego, co należy do zadań mechanika: biegania z miotłą, mycia samochodów, chodzenia po bułki dla majstra i pomagania czeladnikowi. Po roku wiele rzeczy robiłem już samodzielnie, a praca sprawiała mi wiele radości. Jak każdy uczeń dostawałem bardzo niskie pobory, Urząd Pracy dokładał jednak tyle, że razem wychodziła płaca minimalna. Mama dorabiała jako szwaczka – w ten sposób z trudem wiązaliśmy koniec z końcem, balansując stale na granicy biedy. Po jakimś czasie przeprowadziliśmy się do własnego pokoju.

Rok 1950 przyniósł ze sobą zasadniczy zwrot w moim życiu. Było to w wiejskiej gospodzie koło Getyngi: siedziałem tam, wypatrując partnerki do kolejnego tańca. Mój wzrok trafił na nią, młodą jeszcze i zgrabną dziewczynę. Przy pierwszych dźwiękach orkiestry dętej dałem susa przez parkiet w jej kierunku, wykonując jednocześnie dziarski ukłon. Lecz, o zgrozo, w połowie skłonu uprzedził mnie inny chłopak! A że dżentelmen nie daje się zawstydzić, jeszcze w trakcie niedokończonego ukłonu obróciłem się w prawo, prosząc do tańca inną z dziewcząt – tak, jakby od samego początku było to moim zamiarem. W ten sposób rozpoczął się najpiękniejszy taniec mojego życia. Okazało się, że ta wspaniała istota tak jak ja pochodzi z Prus Wschodnich. W 1951 roku poprosiłem mamę Myszki o rękę córki. W tym samym czasie, jeszcze przed egzaminem czeladniczym, dostałem pracę w punkcie sprzedaży Volkswagena w Bingen nad Renem. 31 maja 1952 roku odbył się nasz ślub. Bałem się tego. Żona? Czy wszystko będzie dobrze? Lecz miłość czyni cuda. No i było jeszcze coś, co w pierwszych latach naszego małżeństwa bardzo nas do siebie zbliżyło – oboje byliśmy biedni jak myszy kościelne i żyliśmy powietrzem, miłością i wodą. To doświadczenie niesłychanie łączy. Był to dobry fundament na resztę naszego wspólnego życia.

Myszka początkowo została w Getyndze, co wiązało się dla nas z dojazdami. Po trzech miesiącach znalazła pracę jako stenotypistka niedaleko Bingen. O wspólnym mieszkaniu dla nas nie było jednak mowy. Dział kwaterunkowy jej nowej firmy znalazł dla niej umeblowany pokój i takim to sposobem męża i żonę rozdzielił dystans kilku kilometrów. I nie było to bynajmniej jedyne ograniczenie: mężowi Myszki nie wolno było odwiedzać żony po godzinie 22. Tego jeszcze brakowało! Zakaz puściłem oczywiście mimo uszu. Któregoś ranka jednak, idąc do ubikacji, natrafiłem na … no kogo? Oczywiście, na właścicielkę mieszkania. Myszka z hukiem wyleciała z kwatery za to, że o godzinie 22 opuściłem dom przez drzwi, wchodząc jednak zaraz z powrotem przez okno.

«Byliśmy biedni jak myszy kościelne»

Po tym incydencie dział kwaterunkowy natychmiast znalazł dla Myszki nowy pokój, w którym mogłem zamieszkać również ja za dopłatą w wysokości 10 marek – za zużycie materaca, jak nam powiedziała właścicielka tego lokum. I tak oto zaczęliśmy wspólną zabawę w dom. Jeden czy dwa garnki, skromna zastawa i jedna zmiana bielizny stanowiły cały nasz dobytek. Byliśmy jednak szczęśliwi, a życie wydawało nam się wspaniałe. Niedługo potem awansowałem na szefa nowo otwartego warsztatu partnerskiego w Bingerbrück. Rozglądaliśmy się za mieszkaniem i mieliśmy szczęście, bo ktoś akurat wybudował kamienicę, korzystając z państwowych dotacji, i musiał w zamian przyjąć rodzinę uchodźców ze wschodu. Byliśmy w siódmym niebie. Tylko dzięki skrajnej oszczędności udało nam się uzbierać pieniądze na meble. 17 września 1953 roku na świat przyszła nasza córka Beatrice. Pierwsze trzy lata życia spędziła z babcią w Getyndze, bo rodzice musieli zarabiać na życie.

Pod względem zawodowym nie byłem co prawda nieszczęśliwy, nie widziałem jednak dla siebie przyszłości. Postanowiliśmy więc iść krok dalej – po czeladniku jest mistrz, a więc do dzieła! Zostałem przyjęty do odpowiedniej szkoły w Heide w Holsztynie i ukończyłem tam kilkanaście kursów. W tym czasie Myszka sama musiała udźwignąć ciężar utrzymania rodziny. Pieniędzy ledwie starczało do pierwszego.

Wiele godzin poświęciłem na wykonanie pracy egzaminacyjnej. Pod koniec czerwca 1956 roku trzymałem wreszcie w rękach dyplom. Objąłem stanowisko mistrza u mojego dotychczasowego pracodawcy, lecz na tym nie poprzestałem. Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, że mógłbym tam spędzić resztę życia. Nie miałem jeszcze nawet trzydziestu lat, cały świat stał przede mną otworem! Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że pod względem zawodowym znalazłem się w ślepej uliczce. Otworzyć własny warsztat? Też niełatwo. Przez znajomego znalazłem w końcu posadę, o jakiej marzyłem – hurtownik z Waszyngtonu szukał przedstawiciela handlowego. I tak trafiłem do USA.



Źródło:
www.jugendzeit-ostpreussen.de/pl/index.html, redakcja - Cezary Bazydło